Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Maciej Krzywiński: "Proponowano mi książkę o Sabaton, ale inwektywy kiedyś się kończą" [ROZMOWA]

Cyprian Łakomy
Maciej Krzywiński opowiada o tym, dlaczego krótką formę dziennikarską zamienił na książkę i dlaczego bohaterami tej ostatniej uczynił rockowych ekscentryków pod dowództwem Mike'a Pattona. Biografia „Faith No More. Królowie życia (i inne nadużycia)” wylądowała na półkach księgarń wraz z początkiem lutego.
Maciej Krzywiński opowiada o tym, dlaczego krótką formę dziennikarską zamienił na książkę i dlaczego bohaterami tej ostatniej uczynił rockowych ekscentryków pod dowództwem Mike'a Pattona. Biografia „Faith No More. Królowie życia (i inne nadużycia)” wylądowała na półkach księgarń wraz z początkiem lutego. Archiwum Macieja Krzywińskiego
Maciej Krzywiński opowiada o tym, dlaczego krótką formę dziennikarską zamienił na książkę i dlaczego bohaterami tej ostatniej uczynił rockowych ekscentryków pod dowództwem Mike'a Pattona. Biografia „Faith No More. Królowie życia (i inne nadużycia)” wylądowała na półkach księgarń wraz z początkiem lutego.

Bliżej ci do „Epic” czy „Midlife Crisis”?

Patrząc na mój wiek, to raczej „Midlife Crisis”, a gdyby wziąć pod uwagę moją biografię, to tym bardziej nigdy nie była ona „epic” (śmiech). A skoro biografia determinuje wybory, to w moim przypadku szala zdecydowanie przechyla się w stronę „Midlife Crisis”. Mówiąc bardziej serio, kiedy w 1989 r. płyta „The Real Thing” miała swoją premierę – a kilka miesięcy później, już w 1990, singel „Epic” – byłem jeszcze zbyt młody, by interesować się tego typu muzyką. Również Faith No More nie byli wtedy u nas dostatecznie popularni.

Pamiętasz swoje pierwsze zderzenie z ich twórczością?

Z perspektywy kariery zespołu, było ono dość późne. Gdyby jednak patrzeć z mojego punktu widzenia, to dość wczesne, bo byłem wtedy nastolatkiem. Na tym etapie muzykę chłonie się jak gąbka, człowiek nie pracuje, więc ma więcej czasu na szeroko rozumianą konsumpcję. Co ciekawe, były to czasy, gdy MTV nadawało jeszcze muzykę, a nie reality show o tym, jak zerwać błonę dziewiczą nowo poznanej białogłowy. Stacje muzyczne intensywnie ogrywały wówczas klip do „Ashes to Ashes” z płyty „Album of the Year”. Był to więc swoisty chichot dziejów – ja dopiero zapoznawałem się z ich muzyką, a oni za moment mieli się rozlecieć.

Jakie były twoje pierwsze wrażenia po kontakcie z Faith No More w porównaniu z muzyką, jakiej wtedy słuchałeś?

To był 1997 rok, miałem wtedy 14 lat. Nie mogło być więc mowy o ukształtowanym guście. Byłem raczej na etapie pierwszych świadomych fascynacji muzycznych. Z jednej strony były to fundamenty hard rocka spod znaku AC/DC i Led Zeppelin, z drugiej – wciąż dawały o sobie znać odpryski grunge'u, który od trzech lat stygł wraz z ciałem Kurta Cobaina, ale w Polsce nadal oddziaływał dość silnie. Kiedy pierwszy raz usłyszałem „Ashes to Ashes”, wydał mi się bardzo sympatyczną piosenką w dobrym tego słowa rozumieniu. Ot, taka natura singla. Kiedy jednak później zrobiłem krok w kierunku całej płyty, okazało się, że dzieją się na niej najróżniejsze rzeczy. Z jednej strony był tam równie przebojowy „Last Cup of Sorrow”, z drugiej – niemal drone metalowa „Pristina”. To był jednak już zupełnie inny zespół niż z czasów wspomnianego „Epic”, numeru granego przez frywolnych gości w krótkich spodenkach. Być może dlatego, że członkowie Faith No More sami mieli świadomość tego, że długo już nie pociągną. We wkładce do „Album of the Year” nie bez przyczyny jest przecież zdjęcie nieboszczyka. Dopiero jednak po latach zdołałem złożyć to w jeden, spójny obraz.

Maciej Krzywiński: Za książkę wziąłem się trochę z nudów, trochę dla higieny psychicznej

W międzyczasie zacząłeś pisać o muzyce. Twoje wywiady, recenzje i felietony idą w setki, jeśli nie tysiące. Co sprawiło, że zabrałeś się za książkę, i to o Faith No More?

Sam poniekąd zasugerowałeś odpowiedź. Miałem przesyt krótkiej formy dziennikarskiej – i wywiadów, i recenzji, i wszelkiej maści artykułów. Te bardziej przekrojowe teksty można by od biedy uznać za pokrewne formie książkowej, jednak byłoby to pokrewieństwo takie jak pomiędzy pettingiem a seksem. Za książkę wziąłem się więc trochę z nudów i chęci zachowania dobrze pojętej higieny psychicznej. Zakładałem, że najwyżej mi ona nie wyjdzie. Nadal zresztą nie twierdzę, że wyszła, ale przynajmniej skończyłem robotę, dopiąłem swego. Suma summarum muszę przyznać, że to było odświeżające doświadczenie. Otworzyłem się na zupełnie inny tryb pracy. To już nie było siadanie na sobotnim kacu do spisywania wywiadu, ale przepływ roboty w dużo większej perspektywie.

Pisałeś „Królów życia” wiedząc, że książka będzie miała wydawcę?

Tak się złożyło, że recenzowałem książki In Rocka, więc siłą rzeczy byłem w kontakcie z chłopakami, którzy zajmują się promocją tego wydawnictwa. Jak w każdym domu wydawniczym, prowadzą oni regularny monitoring tekstów o ich publikacjach. Wiedzieli więc jak piszę. Koniec końców złożyli mi propozycję. Wpierw dotyczyła ona jednak biografii... Sabaton. Nie potrafiłbym jednak wyzłośliwiać się przez trzysta stron, a inwektywy też w pewnym momencie się kończą (śmiech). Faith No More byli kolejną nazwą na liście propozycji. Tu nie tylko nie było konfliktu z moimi upodobaniami muzycznymi, ale też nie czułbym kaca moralnego po napisaniu takiej książki. Postanowiłem więc spróbować.

Spróbowałeś i poszło. Ile zajęło ci pisanie?

Zacząłem pisać w lutym, dokładnie rok temu. Intensywną pisarską robotę zakończyłem w lipcu. Bite pół roku. Później przyszła kolej na korektę. Wprawdzie wpierw zrobiłem ją sam, ale uznawszy, że nie można być jednocześnie twórcą i tworzywem, powierzyłem to zadanie komuś innemu. Na końcu doszły kwestie takie jak dobór okładki, ale ten mój kreatywny ciąg trwał sześć miesięcy.

Maciej Krzywiński: Mike Patton lubi koloryzować

Sporą część „Królów życia” oparłeś na zewnętrznych źródłach. Miałeś okazję porozmawiać bezpośrednio z muzykami Faith No More i zdobyć informacje z pierwszej ręki?
Oni niechętnie uczestniczą w powstawaniu takich rzeczy. Osobną biografię Faith No More napisał też gość z Ameryki, Greg Prato. Zdawać by się mogło, że był w znacznie lepszej sytuacji ode mnie i pewne informacje miał na wyciągnięcie ręki, ale jego również nie dopuszczono do żłoba. Pozostała więc przede wszystkim praca ze źródłami, co z jednej strony krępuje ręce, a z drugiej nie musiałem martwić się ewentualną ingerencją w treść książki, czy wręcz cenzurą, która ponoć zdarza się całkiem często. Moje kontakty z zespołem były więc ograniczone do wywiadów, które przeprowadzałem na potrzeby prasowe. Lepszy jednak rydz niż nic. Udało mi się porozmawiać z dwoma jego założycielami. Najpierw, przy okazji premiery „Sol Invictus” (ostatni, powrotny album Faith No More z 2015 r. - przyp. red.) rozmawiałem telefonicznie z Mike'iem Bordinem (perkusista FNM – przyp.). Później udało mi się osobiście pogadać z Roddym Bottumem (klawiszowiec zespołu – przyp.) przed koncertem Faith No More w Krakowie. Po odbębnieniu trzech klasycznych pytań o nową płytę, miałem więc okazję zapytać o to, czego nie znalazłem nigdzie indziej, co intrygowało mnie osobiście, lub o rzeczy sprzecznie relacjonowane przez różne źródła. Ciekawym źródłem informacji mógłby być oczywiście Mike Patton, ale facet ma tendencje do koloryzowania. Jest bardzo efektowny, ale nie jestem przekonany o tym, czy miarodajny. Poza tym, on nie odpowiedziałby mi np. na pytania o pierwsze demówki FNM, choćby z tego prozaicznego względu, że nie było go wtedy w zespole.

Jak wspominasz spotkania z Bordinem i Bottumem? Jacy to są ludzie?

Bardzo sympatyczni. Być może to poza wymuszona przez profesjonalizm, który na pewnym etapie kariery załącza się artystom. Lepiej jednak tak, niż gdybym miał rozmawiać z jakimiś zmanierowanymi dziwakami, co zdarza się równie często. Nawet jeśli do uprzejmości skłaniał ich status ikony, to absolutnie nie dali mi tego odczuć i nie zalewali mnie potokiem marketingowych sloganów. Koniec końców okazali się miłymi kompanami do rozmowy. Jak sam zapewne wiesz, najciekawsze momenty wywiadów zdarzają się zanim jeszcze włączysz dyktafon.

Skoro już przywołałeś „Sol Invictus”, chciałbym poznać twoje zdanie na temat tej płyty.

Być może jestem w swoim sądzie odosobniony, ale podoba mi się ten album. Z jednej strony kompletnie odbiega od linii rozwojowej Faith No More. Jak na nich, to rzecz wręcz zwyczajna – ot, kolekcja utworów bez specjalnych wygibasów. A przecież można by się było ich spodziewać przynajmniej przez wzgląd na to, co Patton wyprawiał w ostatnich kilkunastu latach z innymi projektami. Z drugiej strony jednak, to że „Sol Invictus” jest tak zwykłą płytą, czyni ją dziełem niezwykłym i wpisuje w tendencję nakazującą spodziewać się po jej twórcach niespodziewanego.

„Królowie życia (i inne nadużycia)” ukazali się przed kilkoma dniami. A ja jakoś nie wierzę, że ta książka jest twoim jednorazowym, literackim skokiem w bok. Myślisz o kolejnej?

Myślę. Furtka ze strony wydawnictwa jest cały czas otwarta. Chciałbym kiedyś napisać coś o Bobie Dylanie, choć na tę chwilę wydaje mi się on zbyt ciężkim tematem. Do tej pory, gdy pytano mnie o dalsze plany, odpowiadałem, że nie wiem, czy je mam. Jednak ostatnio, gdy byłem w kinie na „Zjawie”, wpadłem na dwa pomysły, ale nie powiem jakie.

Rozmowę o nich odłóżmy zatem na następny raz.

O ile się zrealizują. O „Królach życia” do ostatniej chwili też prawie nikt nie wiedział.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo
Wróć na poznan.naszemiasto.pl Nasze Miasto