Autor:

2016-05-06, Aktualizacja: 2016-05-06 11:29

Zeus: Ból jest świetnym nauczycielem

- Bardzo długo miałem problem sam ze sobą, upijałem się, to wszystko wynikało z braku sensu - mówi raper. Jego najnowsza płyta "Zeus. Jest super" nie dotrze do każdego. By się o tym przekonać, wystarczy spojrzeć na recenzje - od entuzjastycznych po te, w których nowy przekaz rapera określa się mianem banałów rodem z Paulo Coelho. I właśnie o tej przemianie, codziennych, życiowych sprawach i wspomnianym Coelho rozmawialiśmy z Kamilem Rutkowskim, czyli Zeusem.

Skąd ta przemiana? Co się stało, że z albumu "Zeus. Nie żyje" mamy przeskok do "Jest super".

Album "Nie żyje" przyniósł wiele zmian. W gruncie rzeczy była to próba przebicia się i sądziłem, że ostatnia. Myślałem: jeśli się nie uda, trudno, może faktycznie powinienem zająć się czymś innym. Byłem pod presją otoczenia i moją własną - z jednej strony chcesz mieć stały dochód, bo mówią ci, że w tym wieku to już niepoważne, z drugiej wiesz, że muzyka to jest to, co naprawdę lubisz robić. Mało kto zdaje sobie sprawę, że to po prostu ciężka orka. Próbowałem wszelkimi możliwymi sposobami “ruszyć” tę “karierę”, zajmowałem się wieloma rzeczami okołomuzycznymi takimi, jak: robienie grafik, plakatów i wzorów na T-shirty oraz ich sprzedaż, organizacja koncertów, montaż teledysków itd.



Zajmuję się muzyką od 1998 roku i potrzebowałem jakiegoś przełomu, by uwierzyć, że to ma sens. Mieszkałem przez jakiś czas w Anglii i jeździłem wtedy co półtora tygodnia do Polski po to, by grać koncerty. Z gaży zostawało niewiele ponad cenę, jaką płaciłem za bilety lotnicze w obie strony. Pod koniec 2011 roku zakończył się mój ponad pięcioletni związek i na początku 2012 roku wróciłem do Polski. W tym właśnie roku, wraz z albumem "Zeus. Nie żyje" nastąpił przełom. Po tym albumie zaczął się “boom”. Chciałem wykorzystać tę sytuację do maksimum, mając wiecznie z tyłu głowy wszystkie te złe chwile, kiedy wkładałem w muzykę wszystko, co miałem, a nie wyciągałem praktycznie nic. Nagrałem 40 zwrotek gościnnych, brałem udział w teledyskach, z których część w ogóle nigdy się nie ukazała. Trzy lata przeleciały mi jakoś przez palce.

W końcu zacząłeś pracować nad kolejnym albumem.

Ta trzyletnia przerwa to chyba dla mnie najdłuższy okres między płytami, wcześniej nagrywałem średnio jeden album w roku. W grudniu 2014 zacząłem czuć presję, chciałem zrobić coś nowego. Oczywiście, miałem już jakieś kawałki, niektóre zostały zresztą dołączone jako EP-ka "Winda na 5" do preorderu albumu "Zeus. Jest super". Pod koniec 2015 roku miałem wizję “wielkiego rapowego powrotu”, ale moje plany spaliły na panewce. Bardzo mnie to cieszy, patrząc z dzisiejszej perspektywy, ponieważ rok 2015 przyniósł wykrystalizowanie się mojego podejścia do twórczości i odcięcie się od egocentrycznych przechwałek. To, co chciałem zawrzeć na płycie w 2014, miało by się nijak do tego, jak od, powiedzmy, półtora roku się czuję. Jedną z pozostałości mojej koncepcji “rapowego powrotu” jest utwór “Solo za garażami”, który udostępniliśmy jako "freetrack". Produkcji i wypuszczeniu tego numeru towarzyszyło pasmo porażek.



Ale jednak jest super, więc co się stało?

Kiedy w latach 1995-1998 zaczynałem słuchać polskiego rapu, moją uwagę przykuła treść. Można dyskutować o tym, czy były to trywialne prawdy, ale wtedy do mnie to trafiało. Kiedy po kilku latach dowiedziałem się o zjawisku zwanym “braggadaccio”, polegającym na wychwalaniu swoich umiejętności, nie mogłem pojąć sensu takich zabiegów. Wydawało mi się to bezsensowne. Wystarczyło jednak kilka lat, żeby zbudował się i umocnił wizerunek “Zeusa” w moich własnych oczach, więc i ja zacząłem wychwalać swoje umiejętności i opowiadać, jak to góruję nad innymi raperami. Łabędzim śpiewem tej stylistyki w moim wykonaniu było właśnie “Solo za garażami”. Problemy, które wynikły po drodze, skłoniły mnie do refleksji. Na początku 2015 roku coś się we mnie zmieniło i wróciłem niejako do punktu wyjścia, historia zatoczyła koło.
Dziś tworzę to, co czuję, bez oglądania się na innych, a na pewno bez wychwalania siebie czyimkolwiek kosztem.


Mówisz o zmianach w muzyce, a ja pytam też o to, co zmieniło się w Twoim patrzeniu na świat? W jednym z Twoich kawałków możemy bowiem usłyszeć: "przeszedłem drogę od samookaleczeń i nienawiści do siebie do miłości i akceptacji".

W moim życiu było bardzo dużo walki z rzeczywistością, bólu i frustracji. Wynikało to stąd, że nie potrafiłem pewnych rzeczy zaakceptować. Tymczasem okazuje się - i teraz to już wiem, ale kiedyś nie miałem o tym pojęcia - że nowe początki często kamuflują się jako bolesne zakończenia.

Mówisz, jak się domyślam, o związkach.

Tak, ale wiesz co... Gdybym mógł cofnąć czas i miał jakąś magiczną moc, by z tamtej perspektywy spojrzeć na to, co ma dopiero nadejść, to wybrałbym tę drogę po wertepach, tę trudniejszą. Wiesz dlaczego? Bo dzięki niej wiem o sobie o wiele więcej. Wiem, jak podejść do pewnych spraw. I stałbym tam, w przeszłości, i powiedziałbym sobie: "Chłopie, masz przesrane, ale trudno, musisz przez to przejść, żeby dotrzeć do celu".

Tamto rozstanie mnie przeczołgało, nie mogłem się przez rok z tego otrząsnąć. Dzisiaj potrafię się dystansować. Wcześniej kiedy dochodziło do jakiejś kłótni, wydawało mi się, że trzeba walczyć za wszelką cenę. A teraz już wiem, że czasem trzeba po prostu coś przeczekać. Ból wydaje mi się dziś świetnym nauczycielem, do momentu, w którym nie zaczniesz się z nim utożsamiać i budować we własnych oczach obrazu “cierpiącego siebie”.



© Materiały prasowe




A może jest tak, że ludzie o artystycznych duszach, ponieważ są bardzo kreatywni, mają w życiu gorzej, bo po prostu bardzo emocjonalnie podchodzą do relacji, związków, problemów?

Zwykle jest tak, że ludzie o takiej osobowości, którą ty nazywasz "artystyczną duszą", sami kręcą bat na swój tyłek. Natomiast jestem też zdania, że niektórzy ludzie potrzebują dramatu, by przewartościować swój świat i oczyścić umysł.

Mówisz w trzeciej osobie - tak, jakbyś się trochę od tego odcinał. Ty taki nie jesteś?

Nie w tym rzecz. Po prostu nie lubię słowa "artyzm". Bycie artystą kojarzy mi się z wynoszeniem nad innych, wywyższaniem się i troszeczkę kojarzy mi się z “pozerstwem”. Ludzie określający się mianem “artystów” kojarzą mi się z przerostem formy nad treścią. W tym sensie taki nie jestem, nie chcę być. Określiłbym się mianem wykonawcy, twórcy, niekoniecznie artysty. Ja po prostu lubię tworzyć.

Ostatnio oglądałam Twojego vloga. Jesteś chyba pierwszym twórcą, który swoim fanom poleca książki filozoficzne czy psychologiczne.

Zawsze ciągnęło mnie do filozofii, duchowości, metafizyki. W podstawówce, przez chwilę nawet chciałem zostać księdzem, potem poszedłem w skrajnie inną stronę. Zawsze towarzyszyło mi jakieś poczucie braku sensu. Ciągle wydawało mi się, że muszę gdzieś iść, by ten sens odszukać. I tak wiecznie, będąc gdzieś, miałem potrzebę bycia gdzieś indziej. Wróciłem do filozofii na studiach, ale ponieważ niezbyt dobrze odnajduję się w instytucjach, to najpierw mnie z uczelni wyrzucili, potem sam wróciłem, ale tylko na półtora roku, bo później po prostu przestałem się totalnie do tych studiów przykładać. Następnie już na poważnie wszedłem w rap, chcąc się “wybić”. Pewnie z racji tego rapowego i osiedlowego otoczenia, to zainteresowanie duchowością nieco przygasło.
Bardzo długo miałem problem sam ze sobą, upijałem się, to wszystko wynikało właśnie z braku sensu.


I kiedy rozpaliło się na nowo?

W 2015 roku, kiedy oglądałem stand up Billa Hicksa, amerykańskiego komika i satyryka, który potem stał się inspiracją dla wielu ludzi, poszukujących wolności umysłu. Jest taki znany urywek tego przedstawienia “just a ride”. Parę dni po obejrzeniu tego stand upu pomyślałem, że może to najwyższy czas, by wrócić do filozofii i duchowości. Wcześniej nie miałem zbyt wielu możliwości do dyskusji na te tematy. Otworzyłem się więc na ludzi. Zacząłem uprawiać jogę, medytować i sporo czytać o tych sprawach.


© Materiały prasowe



Wróćmy do książek. Chwaliłeś się fanom na vlogu, że czytasz Osho. Co teraz poleciłbyś naszym czytelnikom?

Ostatnio mocno idę w kierunku zainteresowania buddyzmem. Daleko mi do sympatyzowania z jakimikolwiek wyznaniami czy religiami. Mam wrażenie, że te struktury organizacyjne często wypaczają poglądy, które starali się przekazywać ich twórcy. Czytam o buddyzmie, ponieważ można w nim odnaleźć inspirację do samorozwoju. Ostatnio sięgnąłem po "Tybetańską księgę umarłych", chociaż jej może nie polecałbym każdemu. Ponownie, po jakichś 10 latach przeczytałem też "Alchemika”. Coelho stał się chyba jakimś symbolem trywialnych sformułowań i sporo ludzi śmieje się z niego, zapewne nigdy nie sięgając po jego książki, a mnie “Alchemik” bardzo się podoba i w tej chwili widzę w nim o wiele więcej głębi niż tę dekadę temu.

Od razu przypomniał mi się fragment jednej z krytycznych recenzji dotyczących płyty "Zeus. Jest super", w której autor porównywał Ciebie do Paulo Coelho właśnie.

Naprawdę? (śmiech) Szczerze mówiąc, nie śledzę recenzji od czasu “Zeus. Nie żyje.”. Kiedy wychodziły pierwsze opinie o temat tej płyty, byłem zachwycony, wręcz nie mogłem uwierzyć w to, co ludzie piszą. Z czasem jednak zauważyłem, że czytanie opinii recenzentów nie ma sensu, bo często zdarza się tak, że ktoś coś napisze, po czym ktoś inny - zupełnie bezmyślnie - to powtórzy. Taki owczy pęd. Tak było chociażby przy tamtym albumie. Ludzie zapętlili się już w rozpływaniu się nad tamtym materiałem i doszedłem do wniosku, że czytanie tego nie ma sensu.

A poza tym ja zawsze robiłem taką muzykę, jaką czułem. Ubierałem się tak, jak chciałem. Miałem własny styl, często odbiegający od wielu przedstawicieli hip-hopu. Zdaję sobie sprawę, że ktoś może uznać teksty z "Zeus. Jest super" za płytkie, banalne czy infantylne. Nie jest powiedziane, że ten przekaz do ciebie trafi. Uważam, że najtrudniej mówić te “oczywiste” rzeczy, bo wiele z takich, pozornie banalnych prawd musi zacząć w kimś rezonować, wtedy nabiera mocy, kiedy się to “poczuje”. W innym wypadku wydaje się to pustym frazesem. To trochę tak, jak z tymi medytacyjnymi kwestiami, o których można wiele mówić, ale pewne, najważniejsze i najmocniejsze doświadczenia są niemożliwe do zwerbalizowania.

Może to jest trochę tak, że taki przekaz trafia dopiero wtedy, kiedy ktoś na własnej skórze odczuje, czym jest stan hipotermii z "Zeus. Nie żyje", by potem doświadczyć poczucia, że można cieszyć się chwilą, tak jak na "Zeus. Jest super".

Miałem takie sytuacje. Kiedyś jeden ze słuchaczy napisał do mnie, wypowiadając się bardzo krytycznie o płycie, a po pół roku odezwał się znowu, przyznając, że w wyniku własnych doświadczeń zmienił zdanie i że teraz ten przekaz jest dla niego jasny i klarowny. Ogólnie rzecz biorąc, staram się odcinać od "pudelkowych" forów, opinii, od tego całego internetowego "hejtu". Czasem odpowiadam na komentarze, gdy ma to sens, gdy dyskusja może być jeszcze merytoryczna. Jednak bardzo często jest tak, że ludzie "hejtują" cię bez powodu. Ktoś krytykuje, to ja dołączę. I w takiej przestrzeni nikt nie staje w Twojej obronie albo dzieje się to bardzo rzadko. To trochę tak, jakbyśmy stali na przystanku i obserwowali, jak jeden gość z drugim opluwają niczemu winną dziewczynę i nic z tym nie robili. Przyzwolenie na to nie rozwiązuje sytuacji, a prowadzi jedynie do tego, że przesuwa się granica akceptowanego zachowania i inspiruje to innych.
Śmieszą mnie też sytuacje, w których słuchacze oczekują, bym robił muzykę taką, jakiej mogli posłuchać na poprzednich albumach. Nie tworzę wyłącznie dla fanów, wciąż działam pod wpływem inspiracji i jestem szczery w tym, co robię. Nie proponuję im wykalkulowanego produktu.


Może ta szczerość to także kwestia gatunku? W hip-hopie nikt nie owija w bawełnę. Pamiętam, jak Michał Szafarz oceniając album "Zeus. Nie żyje" stwierdził, że hip-hop, jako jedyna współczesna muzyka pokoleniowa, kolejny raz nie zawodzi.

Wolałbym nie generalizować. Każda generalizacja jest z góry skazana na porażkę. Twierdząc, że hip-hop jest szczery i autentyczny, nie skreślałbym innych gatunków muzycznych. Nie dokładałbym też jakiejś szczególnej wagi rapowi. Być może niektórzy ze względu na tematykę, jakiej dotyczą rapowe kawałki, postrzegają rap jako bardziej autentyczny i szczery. Ale w muzyce rockowej też tę autentyczność można odnaleźć. Ja słucham różnej muzyki, także rocka, ale nie tylko. Mam na przykład na półce płytę Mariki.

Ona też przeszła niedawno artystyczną przemianę i napisała bardzo emocjonalne teksty. Twoje też takie są: emocjonalne, bezkompromisowe. Przyznajesz wprost, że piszesz o sobie. Nie twierdzę, że to ekshibicjonistyczne, ale czy nie obawiałeś się, że może zbyt wiele zdradzasz na swój temat?

Oczywiście, że się bałem. Tylko wiesz, robię to już tyle lat, że w końcu przestałem się przejmować. Na początku pisałem teksty o problemach, które znało się z teorii. Masz te kilkanaście lat i wydaje ci się, że wiesz wszystko o miłości, problemach, życiu. A to nieprawda. Wtedy ci się tylko wydaje, że coś wiesz. A dopiero kiedy doświadczysz tego na sobie, jesteś w stanie stworzyć coś autentycznego, prawdziwego. Ja tymi tekstami wyrażałem swoje lęki, niepewność. Sądzę również, że w ten sposób wytrącałem wrogowi oręż.

Jak było z teledyskiem do "Będziemy dziećmi"? Musieliście mieć przy tym dużo frajdy.

Teledysk powstał dzięki Fat Fish Films we współpracy ze Sweet jesus! Rzeczywiście, mieliśmy dużo frajdy. Podziwiam Janka, który zrobił kawał dobrej roboty i przede wszystkim potrafił ogarnąć dzieciaki, bo praca na planie z maluchami to ogromne wyzwanie. Świetną robotę zrobił też Tomek Sobczak, czyli operator i montażysta teledysku. Mnie w klipie zagrał Igor Kobi - bardzo utalentowany chłopak, ale to nie jego pierwsza rola, rodzice od małego chyba kształcili go w tym kierunku. Chłopiec ma nawet swój fanpejdż na Facebooku.



Ty byś swoje dziecko pchał w stronę showbiznesu?

Nie, ja zresztą sam stronię od showbiznesu, ale nie chcę też oceniać rodziców, którzy tak robią. Bardzo często jest tak, że dzieciak po prostu ma z tego frajdę i patrzy na to wszystko z zupełnie innej perspektywy niż dorośli.

Ale w ten sposób można też bardzo zaszkodzić. Wystarczy spojrzeć na Macaulaya Culkina, który zasłynął z roli Kevina, a później długo nie mógł poradzić sobie z ciężarem sławy, w końcu wpadł w narkotyki.

Nie można generalizować. Z drugiej strony mamy Justina Timberlake'a, który wydaje się porządnym gościem. Takim, który wie, czego chce od życia. A przecież zaczynał w Klubie Myszki Mickey. Wiem na pewno, że sam nie chciałbym ukierunkowywać swojego dziecka. Wolałbym, żeby samodzielnie odkryło swoją pasję.

Michał Sobolewski, bloger, napisał kiedyś tak: "Gdyby Zeus recytował myśli Zygmunta Baumana na podkładach DJ’a Shadowa, byłby z pewnością w awangardzie gatunku. Mógłby wówczas liczyć na miano rewolucjonisty i głosu pokolenia. Głosu, którego jednak nikt by pewnie nie usłyszał, głosu reprezentantów pokolenia – tych najbardziej świadomych". Czujesz się filozofem polskiego hip-hopu?

Absolutnie nie i nie czuję też takiej potrzeby, raczej staram się większość rzeczy upraszczać. Lubię czytać filozoficzne książki, ale gdy zderzam się z niektórymi poglądami, to dopiero zdaję sobie sprawę, jak wielu rzeczy jeszcze nie wiem i jaki głupiutki jestem. Zresztą, przez niektóre opasłe filozoficzne tomiszcza ciężko przebrnąć.
Nie jestem jakimś logicznym MasterMindem, który odkrył przepis na życie. Ciągle się uczę.
Ale mimo wszystko chciałbym swoich fanów, słuchaczy motywować do tego, by wierzyli w siebie, realizowali siebie, bo wiem, że m.in. to daje szczęście i poczucie spełnienia. A w mediach wciąż wtłaczają nam do głów, że trzeba iść w materializm. To nieprawda, pieniądze to nie wszystko.

Rozmawiała Kinga Czernichowska, dziennikarka gazetawroclawska.pl
  •  Komentarze

Komentarze (0)