Dodaj zdjęcie profilowe

avatarPaweł Kempinski

Poznań
Pasjonat biegania. Może stosunkowo od niedawna, gdyż od 1.5 roku. Ale jak dopadło, to już puścić nie może http://biegaczamator.blog.pl/

Relacja z Dychy Drzymały

2014-10-05 21:24:24

Jednak parę słów skrobnę: Robercie, Bogdanie i Cezary, będę czekał na Was w umówionym miejscu, byśmy razem do Rakoniewic pojechali. Rakoniewice… niedziela 5 października 2014 roku. To dzisiaj. Rano już koło 6 zerwały mnie na nogi moje wewnętrzne werble. Zagrzmiały w duszy grzmoty, przez umysł przetoczył się błyskawice: „ wstawaj, wstawaj, już czas”. Każdy fragment mojego ciała podminowany i rozpalony. Płonące wewnątrz wulkany biegowej namiętności co chwile wstrząsane są kolejnymi grzmotami erupcji i oblewane falami rozpalonej do czerwoności lawy. Wiem, że zaraz ktoś może zapytać „ a tak naprawdę o co ci chodzi? Przecież to już dziesiąta „dyszka” (ale się słyszy) w tym roku, połączona z 3 przebiegniętymi już półmaratonami. Więc co mnie rajcuje, dlaczego znowu jestem podniecony, jak przed pierwszym stosunkiem w życiu?”. Odpowiedź jest prosta: bo każda jest inna, każda zupełnie inne, niepotkane wcześniej emocje rozpala. Każda jest innym ogniem nieporównywalnym i jedynym w swoim rodzaju blaskiem w duszy płonącym. Dlatego jest w tej chwili godzina 7.38, a ja już myślę, już płonę, że za około 5 godzin nadejdzie kolejna godzina „B” w moim życiu. Gdyż każdy bieg, przez wielkie B należy oznaczyć. Tak sobie siedzę i dumam, że dzisiaj zaczynam moją najostrzejszą październikowo - listopadową biegową pokerową rozgrywkę. Na ręku mam 2 pary. Jeżeli pełny królewski dystans, czyli maraton oznaczymy jako asa, to półmaraton będzie królem, 15 damą, wersja pośrednia między 10 km a 15 waletem, no i dziesiątka, wiadomo dziesiątką. Więc mam na ręku dwie pary, króle na dziesiątkach. Co ugram? Czy ugram, czy może zostanę brutalnie sprawdzony i polegnę z kretesem? Nie wiem co będzie. Zaczynam dzisiaj od pierwszej odsłony, czyli dziesiątki z przesłaniem patriotycznym, co oznacza Dychę Drzymały. Potem za 2 tygodnie, czyli 19 października półmaraton w Szamotułach. No i na koniec dwa nokautujące listopadowe uderzenia: najpierw półmaraton w Kościanie 9 listopada i na końcu dwa dni po Kościane kolejna „dziesiątka” z mocnym przesłaniem patriotycznym, czyli Bieg Niepodległości w Luboniu. Mam dwa możliwe scenariusze. Pierwszy, że dam radę i to będzie oznaczało, że w przyszłym roku podejdę w Poznaniu do królewskiego dystansu. No i drugi, że nie dam rady, ze odpadnę. Cóż takie ryzyko zawsze istnieje. Ale nawet jak przegram i polegnę, to będę mógł sobie śmiało w oczy w lustrze spojrzeć i powiedzieć:’ ale próbowałeś, walczyłeś, a że nie wyszło…. Cóż nie każdy może być w życiu zwycięzcą, ale każdy powinien chociaż spróbować nim zostać”.. Dlatego już za parę godzin stanę w grupie prawie 1600 takich samych potencjalnych zwycięzców jak ja sam. I nie jest ważne kto fizycznie ten bieg wygra. Gdyż każdy kto dobiegnie, kto pokona trasę będzie wygranym. To jest takie piękne w bieganiu. Każdy z nas jest zwycięzcą i dlatego wzajemnie siebie wspieramy, pomagamy sobie i jeden drugiego na trasie za sobą ciągnie, a nie podkłada mu nogi, co w życiu bardzo często się zdarza. Ale pozostawmy życiowe rozterki, bo już za parę godzin będziemy razem w grupie, która wyzwoli w sobie taką moc, że świat będziemy razem mogli z posad poruszyć. I na zakończenie wstępu kilka zdań specjalnie do mieszkańców Rakoniewic. Z góry przepraszamy za wszystkie niedogodności, które z naszego powodu staną się Waszym udziałem. Za nieprzejezdne drogi oraz zablokowane miasto. Jednak, jeżeli będziecie mogli nam wybaczyć i przyjść nas wspierać na trasie, to każdy z nas biegnących będzie wyjątkowo wdzięczny . Uwierzcie, że nic nie daje takiej energii, mocy czy tak obecnie modnego powera, jak możliwość przybicia „piątki” z kimś, kto stoi z boku dopingując szczerze. Dzięki takiej zwykłej „piątce”, przekazujecie nam swoja siłę i wyzwalacie dalszą chęć walki ze sobą, ze swoim słabościami i z czasem. To dzięki Waszemu wsparciu my często możemy dobiec do mety. Dlatego tak w skrócie; przepraszam, proszę i dziękuję. Zgodnie z ustaleniami z Robertem, pod Biedronkę na Starołęce podjechałem parę minut po 10. Robert z reszta ekipy, czyli z Cezarym i Bogdanem podjechali w okolicach 10.40 . Przesiadłem się do samochodu Roberta i pojechaliśmy silną czteroosobową ekipą prosto do Rakoniewic. Kiedy dojeżdżaliśmy na miejsce było blisko przed 12.00 Cezary trochę się denerwował, czy zdążymy i czy damy radę. Robert jako „stary rakoniewicki wyjadacz” ( biegał już tam w zeszłym roku), bez problemu znalazł odpowiednie miejsce do zaparkowania i poszliśmy po pakiety startowe. Bez problemu każdy siebie znalazł na liście i odebraliśmy to, co każdemu było przynależne. Następnie wróciliśmy do samochodu, przekształciliśmy się z postaci podróżujących w biegające, a następnie poszliśmy na miejsce rozgrzewki. Muszę przyznać, że wszystko zorganizowane na „tip top” bez żadnej fałszywej nutki. Nawet sama rozgrzewka w wersji grupowej z udziałem maksymalnie licznej grupy biegających przeprowadzona w bardzo fajny sposób. Wszystko w rytmie muzyki, w dosyć prosty i jasny sposób. Co prawda większość i tak ćwiczyła po swojemu, ale każdy w mniej lub bardziej wierny sposób starał się naśladować ruchy podrygujących na scenie. Po rozgrzewce nadeszła cytując klasyka, wiekopomna chwila i poszliśmy na miejsce startu, gdzie każdy ustawiał się strefie czasowej, zgodnie z własną indywidualna oceną możliwości. Mając w pamięci swoje ostanie rezultaty stanąłem na granicy kończącej, tych co biegli na 40 minut z tymi, co zmierzali pobiec w granicach 50. Cel był prosty: złamać 50 minut, ale o ile to tak naprawdę nie miało znaczenia. Tu i tam w oczy wpadali znajomi parkrunerzy, którzy tłumnie Rakoniewice nawiedzili. Z każdym przybijało się „pionę”, życząc powodzenia i szczęścia. I już ostanie motywująco - wprowadzające słowa szefa prowadzącego i po odliczaniu do 10 do 1 ruszamy przed siebie w rytmie muzyki z „ Koziołka Matołka”. Muszę przyznać, że rytmy pobudzające do startu „ trafione w dziesiątkę”. Wszyscy dostaliśmy takiego „koziego pędu”, że aż kopyta na asfalcie wygrywały takt wzajemnego tuptania. Początek jak zwykle pełen zamieszania, tłum biegaczy pędzi przed siebie z wzajemnym szacunkiem i starając się nie tratować. Nie jest to łatwe, gdyż wiadomo, że względem kogoś ma się szybszy start, a kogoś innego robi się za siłę spowalniającą. Jednak muszę przyznać, że w większości przypadków biegający dobrze wybrali swoje strefy startowe, dlatego w większości biegliśmy w jednym rytmie. Po bokach setki mieszkańców oklaskujących nas i wspierających swoim pozytywnym myśleniem. Biegniemy w jednym wydłużającym się z każdym metrem wężu, który niczym boa na polowaniu pełzł coraz szybciej, rozciągając się z każdym fragmentem pokonanej trasy. Pierwsze dwa kilometry biegniemy w mieście oklaskiwani przez mieszkańców i przybijając motywujące „piątki”. Czasem nawet seryjnie, kiedy stoi grupa z wyciągniętymi rękoma. Niesamowite uczucie, dzięki któremu każdy z biegnących czuje moc, siłę, która wypełnia całe jego ciało. W dwóch miejscach widziałem kapele muzyczne, wypełniające powietrze muzyczną mocą wspierającą. To wszystko powodowało, że cytując ulubiony dziecięcy film mogłem powiedzieć: „ moc była ze mną”. Potem wybiegliśmy poza Rakoniewice. Pogoda była idealna. Lekki chłodek, świeżość powietrza, to wszystko wyzwalało niesłychany entuzjazm napędzający biegnących. Cały czas biegłem mniej więcej w tej samej grupie. Wzajemnie kontrolowaliśmy nasze tempo. Przed sobą przez dłuższy czas miałem dwóch znajomych z parkrun, którzy napędzają przy okazji mój czas. Wiedziałem, że na dłuższą metę, nie mam szans utrzymać się w ich rytmie, ale co mnie pociągnęli, to moje. Z każdym kolejnym kilometrem grupa, co jest zupełnie normalne rozciąga się wydłużając, czy nawet pękając zostawiając puste przestrzenie pomiędzy biegnącymi. Biegło się naprawdę super. Czułem, że z każdym krokiem, jak zwykle ładuję moje wewnętrzne bateria. Na początku co kilometr sprawdzałem moje międzyczasy. Mniej więcej biegłem na porównywalnym poziomie. Po pierwszym kilometrze miałem 4 minuty i 46 sekund, po drugim 9 minut i 40 sekund. Były co prawda pewne różnice, ale nie były one wielkie. Biegnąc jak zwykle wypatrywałem osób, które dodatkowe biegające motywacje we mnie wyzwalały. Jak zwykle były to kobiety, ale niestety zbyt wielu przed sobą nie widziałem. A jak już jakaś pani się objawiła, to wkrótce znikała mi z oczy kurz, pył i pustkę w duszy za sobą zostawiając. Widzę oznaczenia kolejnych kilometrów i znowu wbiegamy do Rakoniewic. Co jakiś czas słyszę i widz przygrywającą kapelę. To jest super. Po chwili widzę przed sobą oznaczenie połowy trasy. Czas na stoperze poniżej 25 minut, więc jest nieźle. Jest szansa, by 50 minut złamać, co jest dla mnie taki zupełnie przyzwoitym czasem. Biegnąc w Rakoniewicach dwa razy rzuciła mi się oczy reklama producenta nagrobków. W końcu każdy z nas wcześniej czy później do tego typu firmy trafi jako do swojego ostatniego twórcy wiecznego noclegu). I znowu grupy mieszkańców dopingujących nas w mniej lub bardziej oryginalny sposób. Jedni trąbili, inni grali, jeszcze inni przybijali piątki. Atmosfera biegu niesamowita. Ile mocy dzięki takiemu wsparciu można uzyskać. Tego nie da się opisać. Dlatego tak na szybko mogę powiedzieć: „ dziękuję Wam, byliście wspaniali”. Duga pętla jest trochę dłuższa od pierwszej i dłużej w samym mieście biegniemy ładując akumulatory dzięki mieszkańcom. To jest właśnie wyjątkowe i tak piękne. I znowu wybiegamy poza miasto. Moi parkrun znajomi już mi zniknęli z oczu, ale ciągle biegnę w jakiejś grupie, która ciągnie mnie za sobą. Czasem minie mnie jakaś pani, klasycznie ognie w duszy wyzwalając. I znowu widzę kolejne oznaczenia kolejnych kilometrów. Czuję unoszący się w powietrzu, zapach mety, zbliżającej się każdym nowym krokiem. Widzę oznaczenie ósmego, dziewiątego kilometra i znowu wbiegamy do miasta. Staram się rozpędzić, by urwać jeszcze parę sekund. Przed mną jeden zakręt, drugi. Znowu seryjnie przybijam piątki z mieszkańcami. Po kolejnym zakręcie nagle widzę przed sobą metę. Staram się jeszcze przyspieszyć. Z każdym krokiem widzę rosnącą mi w oczach zieloną bramkę mety. Słyszę za sobą szybkie korki i nagle mija mnie ojciec wsparty wózkiem. Pytanie, czy przy takim wózkowym dopingu, można liczyć go że przybiegł przede mną? Bo jakie miałem szanse dysponując tylko dwoma nogami, z kimś, kto opierał się na kółkach? A tak poważnie pełen szacunek i dla ojca i dla smacznie śpiącej pomiędzy dopingującymi okrzykami pociechy. I już meta. Widzę czas brutto poniżej 50 minut. Na swoim stoperze mam 49 minut i 15 sekund. Na szyi mam wieszany nawet dosyć oryginalny medal. Na mecie czekali już na mnie Robert z Cezarym. Wiedziałem, że oni musieli przybiec przede mną, dlatego po wzajemnym przybiciu piątek czekaliśmy jeszcze tylko na Bogdana. Po chwili przybiegł prezydent Poznania Ryszard Grobelny. Razem z Robertem podeszliśmy do niego, gratulując wyniku. Można lubić, nie lubić zgadzać się lub nie ze sposobem prowadzenia spraw miejskich, ale szacunek wypada okazać. Po następnych minutach czekania poszliśmy do strefy „wyżerki” . Okazało się, że Bogdan czekał już tam na nas. Pobiegł po nas po cichutku i od razu poszedł na wyżerkę. I bardzo słusznie, gdyż było co jeść. Muszę przyznać, że byłem pod wielkim wrażeniem: kiełbaska i bułki i chleb ze smalcem, ciasto, herbata, piwo. A wszystko bez limitu, każdy mógł sobie wziąć tyle ile mu fantazja i zdolność trawienia pozwalały. Po prostu super. Wracając do samochodu wchodzimy jeszcze do muzeum sprzętu pożarniczego ( bieg był łączony z mistrzostwami straży pożarnej, zresztą na medalu także wóz strażacki, zamiast Drzymały był wykuty). W oczy rzucił mi się wóz strażacki z końca XIX wieku, wyprodukowany w poznańskiej fabryce Hipolita Cegielskiego. A teraz fabryka ciągnie, jak ciągnie. A była taką potęgą. Az żal serce ściska. Ale nie było co rozważać, tylko trzeba było udać się do samochodu i wrócić do Poznania. To była wspaniała niedziela, a Dycha Drzymały w klasyfikacji moich biegów to ścisła czołówka. Musze przemyśleć, czy nawet pierwszego miejsca jej nie przyznać. Ale to określę po całościowym rocznym podsumowaniu moich wszystkich biegów. Przede mną jeszcze Szamotuły, Kościan i Luboń. Już nie mogę się doczekać. Na razie ciągle jest moc i power. Zgodnie z jeszcze nie do końca oficjalnymi wynikami uzyskałem dzisiaj 49 minut i siedem sekund netto i zająłem 657 miejsce na ponad 1300 startujących. Czyli prawie 300 z opłaconych osób nie przyszło na start, co oznacza, że w ostatniej chwili wycofało się z biegu. W niektórych przypadkach zapewne siła wyższa, ale części zapewne się nie chciało. Mogę napisać jedno: niech żałują, mają czego.

Jesteś na profilu Paweł Kempinski - stronie mieszkańca miasta Poznań. Materiały tutaj publikowane nie są poddawane procesowi moderacji. Naszemiasto.pl nie jest autorem wpisów i nie ponosi odpowiedzialności za treść publikowanej informacji. W przypadku nadużyć prosimy o zgłoszenie strony mieszkańca do weryfikacji tutaj