Szłam na „Atak klonów” z nadzieją, że po „Mrocznym widmie” Lucas podźwignie się i nakręci coś, co będzie miało może taką siłę oddziaływania, jak pierwsza trylogia. Albo stworzy nową mitologię. Albo będzie przynajmniej dawać choć trochę do myślenia. Jeśli ktoś jeszcze ma taką nadzieję, niech ją porzuci.
„Atak klonów” nie jest nawet wtórny. Cytatów i zapożyczeń jest w nim tak wiele, że w pewnym momencie film staje się bardzo niestarannie zamaskowanym plagiatem intelektualnym. Lucas zżyna, z czego się da i robi to bezwstydnie i bez stylu. A tego wybaczyć nie można.
Lenistwo myślowe
Zacznijmy od Coruscant. Patrzę i widzę „Łowcę androidów” przykrojonego dla analfabetycznych amerykańskich dwunastolatków. Potem romans Anakina i Amidali czy też Padme (Jak ona ma właściwie na imię?): amerykańska telenowela w wystawnych dekoracjach. Zresztą kiczowatych. Dialogi jak z piosenki Britney Spears czy innego boys bandu. Obi-wan ścigający się z Jango Fettem w paśmie asteroidów: gdzie ja to już widziałam? „Polowanie na”. Obi-wan używa nawet klasycznej metody zmylenia torpedy: wypuszcza fałszywkę. W tym momencie przestałam ten film traktować poważnie.
Potem było już tylko gorzej. Starożytny Rzym, Ben Hur, gladiator wymieszane z poczwarami rodem z Sapkowskiego, corrida, rodeo, tylko wrestlingu zabrakło. W scenie na arenie na Geonesis Lucas udowadnia swą olbrzymią indolencję i brak szacunku dla widza inteligentniejszego od wspomnianego dwunastolatka-analfabety. Jemu się po prostu nie chciało myśleć.
Ale najgorsze następuje w finale. Kawaleria przybywa z odsieczą w pojazdach, które wyglądają jak helikoptery Huey latające w Wietnamie. Cała scena wygląda jak zerżnięta żywcem z „Rambo”, a mistrz Yoda niczym generał komenderuje tymi Rangersami (zbyt wielu ich, by uznać klony za Delta Force).
Wściekłe owce
Oczywiście, film ma też swoje dobre strony: Mace’a Windu z fioletowym mieczem świetlnym, finałowy pojedynek, scenę z małym Bobą Fettem trzymającym hełm ojca (szkoda, że taka krótka), przechodzenie Anakina na Ciemną Stronę (Hayden Christensen jest zaskakująco wiarygodny) i ostatnią scenę filmu, gdzie armia klonów maszeruje do charakterystycznych, trójkątnych krążowników… ale to są nawiązania do pierwszej trylogii. Poza tym za dużo w tym filmie nachalności: Obi-Wan jest postacią raczej komiczną, co zdecydowanie obniża jego wiarygodność jako przyszłego potężnego mistrza Jedi, C3PO to gamoń, którego ma się ochotę natychmiast przetopić, a R2D2 jest złośliwy, a nie sympatyczny.
I jeszcze jedna rzecz: tytuł ma się do treści filmu jak pięść do nosa, chyba że jest zawoalowaną propagandą antykanadyjską. Skoro Lucas rozważał tytuł „Balance of the Force” („Równowaga Mocy”) i wybrał coś tak beznadziejnego i sugerującego film naładowany przemocą, moja teza o propagandzie pacyfistycznej bierze w łeb. „Atak klonów”? To chyba coś o chorobie wściekłych owiec, prawda?
„Atak klonów” nie jest nawet wtórny. Cytatów i zapożyczeń jest w nim tak wiele, że w pewnym momencie film staje się bardzo niestarannie zamaskowanym plagiatem intelektualnym. Lucas zżyna, z czego się da i robi to bezwstydnie i bez stylu. A tego wybaczyć nie można.
Lenistwo myślowe
Zacznijmy od Coruscant. Patrzę i widzę „Łowcę androidów” przykrojonego dla analfabetycznych amerykańskich dwunastolatków. Potem romans Anakina i Amidali czy też Padme (Jak ona ma właściwie na imię?): amerykańska telenowela w wystawnych dekoracjach. Zresztą kiczowatych. Dialogi jak z piosenki Britney Spears czy innego boys bandu. Obi-wan ścigający się z Jango Fettem w paśmie asteroidów: gdzie ja to już widziałam? „Polowanie na
Potem było już tylko gorzej. Starożytny Rzym, Ben Hur, gladiator wymieszane z poczwarami rodem z Sapkowskiego, corrida, rodeo, tylko wrestlingu zabrakło. W scenie na arenie na Geonesis Lucas udowadnia swą olbrzymią indolencję i brak szacunku dla widza inteligentniejszego od wspomnianego dwunastolatka-analfabety. Jemu się po prostu nie chciało myśleć.
Ale najgorsze następuje w finale. Kawaleria przybywa z odsieczą w pojazdach, które wyglądają jak helikoptery Huey latające w Wietnamie. Cała scena wygląda jak zerżnięta żywcem z „Rambo”, a mistrz Yoda niczym generał komenderuje tymi Rangersami (zbyt wielu ich, by uznać klony za Delta Force).
Wściekłe owce
Oczywiście, film ma też swoje dobre strony: Mace’a Windu z fioletowym mieczem świetlnym, finałowy pojedynek, scenę z małym Bobą Fettem trzymającym hełm ojca (szkoda, że taka krótka), przechodzenie Anakina na Ciemną Stronę (Hayden Christensen jest zaskakująco wiarygodny) i ostatnią scenę filmu, gdzie armia klonów maszeruje do charakterystycznych, trójkątnych krążowników… ale to są nawiązania do pierwszej trylogii. Poza tym za dużo w tym filmie nachalności: Obi-Wan jest postacią raczej komiczną, co zdecydowanie obniża jego wiarygodność jako przyszłego potężnego mistrza Jedi, C3PO to gamoń, którego ma się ochotę natychmiast przetopić, a R2D2 jest złośliwy, a nie sympatyczny.
I jeszcze jedna rzecz: tytuł ma się do treści filmu jak pięść do nosa, chyba że jest zawoalowaną propagandą antykanadyjską. Skoro Lucas rozważał tytuł „Balance of the Force” („Równowaga Mocy”) i wybrał coś tak beznadziejnego i sugerującego film naładowany przemocą, moja teza o propagandzie pacyfistycznej bierze w łeb. „Atak klonów”? To chyba coś o chorobie wściekłych owiec, prawda?
Wideo
NORBLIN EVENT HALL
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?
Dzieje się w Polsce i na świecie – czytaj na i.pl
Polecane oferty
Materiały promocyjne partnera