Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Maciej Frankiewicz marzy o Koronie?

Joanna Błaszkowska
Joanna Błaszkowska
Maciej Frankiewicz - sportowiec, wielokrotny uczestnik maratonów, zdobywca najwyższych szczytów Europy, Afryki i Ameryki Południowej - opowiada MM Poznań o swojej ostatniej wyprawie.

MM Poznań: Dlaczego zdecydował się pan zdobywać Elbrus?

Maciej Frankiewicz:
To jest pytanie o to, dlaczego w ogóle wybieram się na tego typu wyprawy, bo ta była już kolejną. Polubiłem je kilka lat temu, kiedy kolega z liceum namówił mnie na wejście na Kilimandżaro. Spotkaliśmy się przypadkiem po dwudziestu latach i okazało się, że aktualnie ja biegam w maratonach, a on chodzi po górach. Powiedział do mnie: "Co tam bieganie! Chodzenie po wysokich górach to jest dopiero atrakcja!". Potem spotkaliśmy się po kilku miesiącach i on powiedział, że... zaliczył maraton w Krakowie. Wtedy mi zrobiło się głupio i zapytałem, w jaki sposób on wcześniej na to Kilimandżaro wszedł. Powiedział mi, z jaką grupą tam wchodził. Skontaktowałem się z nią i cztery miesiące później byłem na najwyższym szczycie Afryki. Dwa lata później podjąłem próbę zdobycia Aconcagui, niestety nieudaną, bo na wysokości 5500 m złapała mnie choroba wysokościowa. Jednak nie potrafiłem zbyt długo żyć z tym, że góra okazała się silniejsza, więc rok później powtórzyłem podejście - z sukcesem. Teraz zaliczyłem trzecią tak wysoką górę.

- Czemu tym razem wybrał Pan właśnie Elbrus?

- Ludzie, którzy wchodzą na takie górki, mają marzenie, o którym jedni mówią, a inni nie. Chodzi o zdobycie Korony Ziemi, czyli dziewięciu najwyższych szczytów na siedmiu kontynentach. W przypadku Europy są to Elbrus i Mont Blanc, w przypadku Australii - Góra Kościuszki oraz Yaya w Oceanii. Poza tym są to także Kilimandżaro, Aconcagua, McKinley, oczywiście Mount Everest oraz Mt. Vinson na Antarktydzie. Jest trzech Polaków, którzy zdobyli Koronę Ziemi. W styczniu Robert Rozmus, z którym wchodziłem na Aconcaguę i Kilimandżaro, będzie próbował jako czwarty Polak zaliczyć Koronę Ziemi. Zaplanował wejście na najwyższy szczyt Antarktydy.

- Jeśli wejście na Elbrus jest wynikiem realizacji pasji wspinaczkowej, rozumiem, że będą kolejne wyprawy?

- Mam taką nadzieję, chociaż te górki stają się coraz trudniejsze. Są to więc jeszcze takie niewyartykułowane marzenia.

- Czy góry stają się coraz trudniejsze dlatego, że zaczął pan od najłatwiejszej, czy też z jakichś innych przyczyn?

- Kilimandżaro należy do łatwiejszych szczytów. Zdobycie go to było takie pierwsze podejście, bo jeszcze nie wiedziałem, czy mój organizm zaakceptuje tak dużą wysokość... Jeszcze nie inwestowałem w sprzęt: wzbudzałem lekką sensację, kiedy wchodziłem na górę po prostu w jeansach, śpiwór nie był takim, który wytrzymuje niskie temperatury, ale takim zwykłym, kupionym w Tesco, żeby nie wydawać niepotrzebnych pieniędzy. Karimata była pożyczona od córki, a zamiast specjalnych kurtek goretexowych, które zatrzymują wiatr i nie przepuszczają wilgoci, była zwykła kurtka narciarska. Na Kilimandżaro to wystarczyło, ale przy wchodzeniu na wyższe góry specjalistyczny sprzęt jest już niezbędny. Okazało się, że mój organizm akceptuje duże wysokości, a ja bardzo polubiłem takie wyprawy. Kocham ten wielodniowy wysiłek, choć jest on na pograniczu moich możliwości, i te chwile, gdy staje się na szczycie, a nawet wcześniej, bo podczas ostatnich godzin już się wie, że ten szczyt zostanie zdobyty. To są momenty, które później długo się pamięta i przez długie miesiące tęskni się za nimi.


- Z kim zdobywał pan Elbrus i jak to wyglądało?

- Jestem wierny klubowi Annapurna, z którym kilka lat temu wchodziłem na Kilimandżaro, później na Aconcaguę, a teraz na Elbrus. Ostatnią z tych gór zdobywała razem ze mną grupa bardzo liczna - było nas razem dwadzieścioro czworo. I na Aconcaguę, i na Elbrus wchodziłem z Irkiem Szpotem, razem z którym biegam maratony i od jakiegoś czasu zdobywam wysokie góry. Wśród tych dwudziestu czterech osób było pięć czy sześć osób z Poznania. Byli to ludzie w różnym wieku: od dwudziestu dwóch - trzech lat do więcej niż sześćdziesiąt. Ja zaliczam się do grupy seniorów, ale jak dotychczas dobrze sobie radzę. Najpierw wszyscy razem przyjechaliśmy pod Elbrus. Zawsze jest to jakaś frajda, poznawać miejscowe warunki. Zawsze staramy się korzystać z tańszych miejsc noclegowych, co wymaga akceptacji dość prostych warunków bytowych. Pod Elbrusem spaliśmy po kilkanaście osób w niedużych baraczkach. Ale nie narzekaliśmy, bo istotne jest to, że nie pada na głowę i jest możliwość zagotowania wody. Gotowanie wody jest podstawowym zajęciem w górach, bo tam trzeba pić 5-6 litrów wody dziennie, żeby się dobrze aklimatyzować. Woda jest stałym problemem, gdyż uzyskuje się ją albo topiąc śnieg i lód, albo biorąc ją ze strumyków. Zawsze jednak wymaga przegotowania, żeby nie było później jakichś problemów żołądkowych. Po przyjeździe pod Elbrus najpierw zrobiliśmy wejście aklimatyzacyjne na górę Czeget, która ma 3,5 tysiąca metrów. Kolejnego dnia założyliśmy pierwszy obóz na wysokości 3800 metrów, potem aklimatyzacyjne podejście na 4 tysiące metrów i nocleg na 3800. Następnego dnia przenieśliśmy cały sprzęt, żywność i gaz na 4200 metrów. Ci, którzy chcieli, podchodzili sobie na 4600 czy 4800, żeby mieć lepszą aklimatyzację. Kolejnego dnia miało być podejście aklimatyzacyjne na 5 tysięcy metrów, następnego - atak na szczyt. Ponieważ jednak pogoda sprzyjała, wyruszyliśmy dość późno, bo o szóstej rano, zaraz na wierzchołek. Po dwóch - trzech godzinach nastąpiła pierwsza selekcja. Ci, którzy nie czuli się najlepiej, nie byli dobrze zaaklimatyzowani, wrócili do obozu i mieli atakować szczyt następnego dnia. Grupa siedemnastu osób poszła zaraz na szczyt. Szedłem z Irkiem Szpotem i po niecałych ośmiu godzinach weszliśmy na szczyt jako pierwsi. Pochwalę się: to właściwie ja wszedłem pierwszy. Dziesięć minut po mnie - Irek. Zrobiliśmy sobie zdjęcia i zeszliśmy na dół do przełęczy. Tam spotkaliśmy całą grupę, która miała jeszcze do szczytu półtorej godziny. Niektórzy zostawiali tam swoje plecaki i szczyt atakowali "bez niczego". Na 4200 metrów mieliśmy nocleg. Poszliśmy tam, i co kilka godzin schodziły kolejne osoby. Później otrzymaliśmy informację, że trzeba zanieść na górę ciepłą herbatę i witaminy, bo kilka osób osłabło, więc grupa "ratunkowa" ruszyła w górę. Do godziny pierwszej w nocy wszyscy szczęśliwie dotarli na nocleg. Wszystkie osoby, które tego dnia zaatakowały szczyt, zdobyły go. Jedna osoba - z pomocą kolegów. Podczas ostatnich metrów chyba nie bardzo wiedziała, co się dzieje, ale szczyt ma zaliczony. No i wszyscy szczęśliwie wrócili, a to w górach jest najważniejsze.


- W jakich warunkach nocowaliście w drodze na górę?

- Częściowo w namiotach, a częściowo - wynajmowaliśmy baraki robotników budowlanych. Baraki miały tę zaletę, że w środku można było wstać i się wyprostować. Był też prąd, więc wodę mogliśmy zagotować w czajnikach elektrycznych, a nie na gazie. Ich wadą było to, że było bardzo ciasno i wszystko było w cemencie. Ale ci, którzy chodzą w takie góry, mają duże poczucie akceptacji dla warunków, jakie zastają na górze, więc niespecjalnie nam to przeszkadzało.

- Co podczas tej wyprawy najbardziej pana zaskoczyło? Co było najbardziej niespodziewane?

- Niespodziewane było jedno wydarzenie, które akurat miało mały związek z samą wypawą. W dniu, w którym atakowaliśmy szczyt, nastąpił atak Rosji na Osetię, która jest oddalona o około 100 kilometrów od miejsca, w którym byliśmy. Pod Elbrusem jednak zupełnie się tego nie odczuwało. Chociaż góra znajduje się kilka kilometrów od granicy gruzińskiej, nie było widać tam żadnych wojsk rosyjskich, przejechało tylko kilka czołgów. Miejscowa ludność sprawiała wrażenie zupełnie niezainteresowanej wojną. Byłem tam jednak krótko - zaraz po zdobyciu szczytu wracaliśmy do Polski.

- Co było najtrudniejszym elementem wyprawy?

- Ośmiogodzinne podejście. Nie jest ono trudne technicznie, chociaż jest tam lodowiec i szliśmy w rakach, mieliśmy też uprząż i linę... Najtrudniejszy był silny wiatr, który wiał tego dnia. Zawiewający śnieg utrudniał podejście. Były takie godziny, kiedy szło się w górę po osypującym się śniegu, stawiało się krok do góry, a noga obsuwała się w dół. Kolejny krok i kolejne obsunięcie - to było szalenie deprymujące, bo był to wielki wysiłek, a miało się poczucie, że w ogóle się nie posuwa do przodu, ale obsuwa w dół. To były najtrudniejsze momenty. Chociaż pomimo tego każdy posuwał się do przodu, to były chwile, w których można było się poddać, a tu trzeba iść. Każdy krok jest już wtedy sporym wysiłkiem. Idzie się w takim tempie, że robi się jeden krok i potem dwa oddechy, znów jeden krok i dwa oddechy... Jeśli w taki sposób dojdzie się do szczytu, to jest to jednak bardzo przyzwoite tempo. Bardzo ważna jest znajomość własnego organizmu. Irkowi i mnie bardzo pomaga bieganie maratonów, bo jest to duży wysiłek wiążący się z niedotlenieniem. Taki trening bardzo pomaga później w górach. Ja doskonale wyczuwam, kiedy muszę zwolnić - obojętnie, czy to jest w czasie maratonu, czy też podejścia na górę. Nie chodzi o to, że muszę zwolnić, bo już nie mogę iść, ale dlatego, że jeśli tego nie zrobię, będę miał za godzinę albo dwie bardzo duże problemy. Po górach chodzę wolno, ale jestem w stanie iść bardzo długo. Na wyprawie byli tacy, którzy chcieli iść zdecydowanie szybciej. Nawet narzekali na takich staruszków jak ja, że idziemy za wolno i że to im utrudnia marsz. Ale przy ostatecznym podejściu pod szczyt, powyżej pięciu tysięcy metrów - odpadali. Została tylko stara gwardia, która kilka górek już miała zaliczonych i lepiej potrafiła wyczuć swoje możliwości.

- Czy były takie momenty, kiedy wątpił pan w to, że uda się panu zdobyć szczyt?

- Nie. Od początku zakładałem, że po zdobyciu Aconcagui na Elbrusie nie będzie poważnych kłopotów. I rzeczywiście: pogoda sprzyjała i w ogóle nie było żadnych wielkich problemów. A to, że przez osiem godzin trzeba iść i że wiąże się to z jakimś bólem - to wiadomo. Dość trudne było to, że podchodziłem pod szczyt ze skręconą nogą, gdyż przygotowując się do wyprawy biegałem. I cztery dni przed wyjazdem skręciłem nogę. Kiedy spuchła, poszedłem do lekarza i po prześwietleniu okazało się, że nic poważnego się nie stało. Chirurg powiedział, że najlepsze, co mogę zrobić, to trzymać ją wysoko i - jeśli to możliwe - okładać lodem. Elbrus był bardzo wysoko i lodu było pod dostatkiem.

- Czy planuje pan już kolejną wyprawę?

- Gdzieś tam w zakamarkach głowy jakiś plan się rodzi. Ale taki, że póki co nie odważę się głośno o nim mówić. W każdym razie zamierzam wykonać go w przyszłym roku.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Archeologiczna Wiosna Biskupin (Żnin)

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na poznan.naszemiasto.pl Nasze Miasto