Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

„Po powrocie do kraju od razu tęsknię za tym miejscem”. Polarnik Tomasz Kurczaba o pracy na polskiej stacji na Antarktyce

Emilia Ratajczak
Emilia Ratajczak
Kontakt ze zwierzętami to jeden z najprzyjemniejszych elementów pracy polarników.
Kontakt ze zwierzętami to jeden z najprzyjemniejszych elementów pracy polarników. Tomasz Kurczaba
Tomasz Kurczaba był kierownikiem polskiej 47. wyprawy antarktycznej. 18 grudnia był w trakcie powrotu z zimowania do kraju. Opowiedział nam o tym, co jest fascynującego w pracy polarnika, jak ubrać się na 20 stopniowy mróz i o szansach jakie mają badacze na ratunek.

Pogoda na Antarktyce nie jest taka sama jak w Polsce. Jak wygląda to na co dzień na drugim końcu świata?

TK: Polska Stacja Antarktyczna położona jest na wyspie Króla Jerzego. Panuje tam, wbrew przekonaniu, dość łagodny klimat. Można go porównać do takiego, który mamy w Polsce. Latem są to temperatury takie jak u nas zimą czyli około 1-3 stopni. Czasem jest słonecznie, częściej jednak pochmurnie. Zimą temperatury potrafią sięgać -20 stopni, więc też nie jest to jakiś zabójczy mróz.

Co trzeba założyć, by podczas mrozu czuć się swobodnie?

TK: Zawsze trzeba mieć na sobie termoaktywną odzież, jakieś kalesony, grube skarpetki i zależności od tego czy jest zimniej czy cieplej - kurtkę puchową i rękawiczki. To ostatnie jest dość ważne.

A kiedy jest jeszcze zimniej i wiatr nie daje za wygraną?

TK: Wiatr zdecydowanie potęguje odczuwanie tej temperatury. Pomimo tego, że jest -20 stopni, to przy huraganowym wietrze, którzy wieje z prędkością 100-120 km/h, to temperatura odczuwalna spada do -30/40 stopni. Wtedy trzeba się bardzo opatulić - najlepiej mieć grube rękawice, kilka kurtek, kominiarkę i posmarować nosek.

Jak zaczęła się twoja przygoda ze światem polarnym? Skąd pomysł na taki wyjazd?

TK: Studiowałem na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu na Wydziale Geografii. W trakcie moich studiów można było pojechać na wyprawę do Arktyki, tam, gdzie są niedźwiedzie. Poznański ośrodek ma swoją stację na Spitsbergenie, w centrum. Tam bierze się studentów na trzymiesięczne wyprawy. Mój początek miał miejsce w Petunii. Jest to zatoka, w której znajduje się ta stacja. Przez kilka lat regularnie, rok do roku, jeździłem tam poznając ten polarny świat, ucząc się tego fachu, a przede wszystkim rozbudzając w sobie ciekawość.

Wyjazd latem to jedno, a co z wyjazdem, gdy panuje zima polarna?

TK: Kolejnym poziomem w karierze polarnika jest wyjazd na zimowanie. Polska ma dwie stacje całoroczne - jedna jest na Spitsbergenie w Arktyce, druga w Antarktyce. Jest to stacja im. Henryka Arctowskiego. Obecnie jest zarządzana przez Instytut Biochemii i Biofizykii PAN i oni również co roku organizują nabór. Zdecydowałem się wziąć udział w rekrutacji na zimownika.
Pierwszy raz wyjechałem w 2019 roku, gdzie na stacji Arctowskiego spędziłem 513 dni, czyli około półtora roku bez powrotu do cywilizacji, bez dnia urlopu, bez świeżych owoców i warzyw. Po czym jak wróciłem do kraju, to tak tęskniłem za tym miejscem, że postanowiłem pojechać w 2022 roku raz jeszcze. 18 grudnia mija ponad rok jak wyjechałem z kraju pełniąc rolę kierownika wyprawy.

Skąd wziąć pieniądze na taką wyprawę? Nie każdy może sobie pozwolić na sfinansowanie takiej ekspedycji.

TK: Organizacją wyprawy zajmuje się Instytut Biochemii i Biofizyki PAN. Oni zatrudniają swoich pracowników, robią rekrutację. Mają również dofinansowanie z Ministerstwa. Jedziemy tam normalnie pracować. Przeżywamy tu jakiegoś rodzaju przygodę, nie możemy jednak powiedzieć, że są to wakacje czy wycieczka.

A co ze stroną komercyjną? Ile trzeba wydać, by pojechać na wakacje na Koło Podbiegunowe?

TK: Jeśli ktoś chce udać się na wycieczkę w stronę Antarktydy, to na pewno musi liczyć się z kosztami rzędu 15-20 tysięcy złotych w górę. Jedną z niewielu możliwości jakie są, by dostać się na wyspę, ale zdecydowanie najłatwiejszą, jest rejs statkami. Są to duże łodzie, które zabierają na pokład od 100 do kilku tysięcy ludzi, w zależności od pakietu i miejsc, które jesteśmy w stanie zobaczyć. Średni koszt takiej wycieczki kosztuje od 7 tysięcy dolarów w górę.

Jak wygląda typowy dzień na stacji?

TK: Taki typowy dzień należy podzielić na dwa okresy. Pierwszy to okres lata, kiedy na stacji jest bardzo dużo osób, jest wręcz tłoczno. Znajduje się tu wtedy około 50 osób. Obecnie budowana jest nowa stacja, dlatego jest dużo osób, które pracują technicznie, do tego grono osób, które opiekuje się infrastrukturą oraz grupy naukowe, które badają różne dziedziny nauki i potrzebują wsparcia logistycznego na miejscu.

TK: Moim zadaniem przede wszystkim było koordynowanie prac na stacji. Możliwości jednak dyktuje nam pogoda. W momencie kiedy jest ładna pogoda, zdatna do pracy na zewnątrz, to bardzo często trzeba wstawać około 3-4, ubrać się w specjalne kombinezony i płynąć w różne miejsca robić badania, bo akurat w danym miejscu jest okno pogodowe. Jeśli pogoda jest brzydka, to pracujemy na miejscu - wtedy o 7:30 lub 8:30 jest śniadanie, o 12:00 lunch, a o 17:00 obiadokolacja. Między posiłkami wykonuje się swoje obowiązki, a po pracy jest chwila wolnego.

TK: Jest to jednak schemat, gdy nie ma nic nadprogramowego. Często zdarza się jednak, że jakieś awarie czy sytuacje podbramkowe wyskakują z minuty na minutę.

Jak to wygląda, gdy jest zima?

TK: Zimą wygląda to trochę inaczej. Jasności jest dużo mniej, wschody słońca są około godziny 10:00, a zachody około godziny 14:00. Tego czasu pracy w terenie jest niewiele, zresztą warunki atmosferyczne nie są zbyt przychylnego do tego by wychodzić w teren. Możemy sobie wtedy dużo swobodniej układać plan dni. Dzień wygląda trochę jak na statku - wyznaczają go posiłki.

TK: Latem kuchnia pracuje przez 7 dni w tygodniu i jesteśmy zwolnieni z funkcji gotowania. Na zimę niestety kucharz nie zostaje i w ósemkę musimy poradzić sobie sami. Raz na kilka dni mamy dyżury kuchenne i spędzamy dzień na gotowaniu dla reszty grupy.

Co jest najtrudniejsze podczas takiej wyprawy?

TK: Można by powiedzieć, że najcięższe jest bycie w izolacji i samotności. Spędzamy rok, a czasem więcej pośród garstki ludzi. Na czas zimowy, czyli ten najgorszy - z najmniejszą ilością światła, najdłuższy, gdyż trwa do 8-9 miesięcy, jesteśmy zamknięci w tej samej puszce z innymi ludźmi. Trudne jest obcowanie cały czas z tą samą osobą, ale zależy to oczywiście od zespołu.

TK: Dość trudne są zaskakujące wydarzenia nad którymi trzeba zapanować w danej chwili. Jest dużo stresowych sytuacji. Najbardziej niebezpieczne są na wodzie, kiedy płyniemy zodiakiem, czyli małym pontonem z silnikiem motorowym, mamy oczywiście na sobie specjalne kombinezony, ale zdarza się, że pogoda nagle fatalnie się psuje i musimy wracać w sztormie. Czasami nachodzą takie myśli, że może być to ostatni powrót do stacji, bo zaraz przewróci zodiaka, zaleje albo ktoś z niego wypadnie i będzie po nim.

Załóżmy, że coś się komuś stanie. Jaka jest szansa, że ktoś was uratuje?

TK: Żadna. Musimy liczyć na siebie i tak pracować, żeby nikomu nic się nie stało. Odpowiadamy za siebie, główną osobą odpowiedzialną na stacji jest kierownik, mamy również lekarza przez cały rok.

TK: Przez to, że najczęściej jest brzydka pogoda, to nie możemy liczyć na jakikolwiek ratunek. Niedaleko naszej stacji jest lotnisko i to jest duże szczęście, że stacjonują tam chilijskie służby ratownicze, bo w razie gdyby się cokolwiek stało to iskierką nadziei jest wezwanie śmigłowca, który zabierze poszkodowanych do prowizorycznego szpitala, który jest na wyspie. Aczkolwiek takich dni, kiedy ten śmigłowiec może wystartować, można policzyć na palcach jednej ręki.

Jednak mimo wszystko musicie się jakoś zabezpieczyć.

TK: Każdy z nas wychodząc w teren zabiera ze sobą komunikator satelitarny, który przez połączenie z satelitą jest w stanie wysłać informacje o potrzebującej pomocy osobie do koordynatorów w Polsce i międzynarodowej sieci ratowniczej.

Co w takim razie jest najlepsze w tej pracy? Coś, przez co zawsze po powrocie tęsknisz za tym miejscem?

TK: Groza pracy w takim miejscu jest wspaniała. Daje taką nutkę adrenaliny, która przekształca się w miłość do tego terenu. Jednymi z najlepszych momentów jest praca przy zwierzętach. Bardzo często zdarza się, że gdy wychodzimy ze stacji, mamy obok siebie gromadę pingwinów. Wychodzą, pływają, patrzą się na nas. Czasami próbują odlecieć. Często zdarza się, że pływając po zatoce podpływają do nas ogromne wieloryby, które chcą się przywitać. Pokarzą brzuszek, pomachają płetwą i popłyną dalej.

Macie jakieś inne aktywności, które są fascynujące i niedostępne dla przeciętnego człowieka?

TK: Czasami udaje nam się zorganizować wyjścia do labiryntu lodowcowego. Jest to wejście w inny świat, nagle wyrastają nam kilkunastometrowe mury z litego, niebieskiego, czasami granatowego czy zielonego lodu. Widać różne warstwy, dziury, pojawiają się też rzeczki, studnie i jaskinie. Fascynujące w pobycie na Antarktyce jest to, że czujemy się tutaj jak byśmy udali się w podróż na inną planetę. Mamy na wyciągnięcie ręki rzeczy, do których nie mamy dostępu w naszym kraju. Samo pływanie zodiakiem jest fajną przygodą. Na stacji jest również kajak, którym pływamy, gdy jest dobra pogoda. Kupiliśmy deski sup na których pływaliśmy po lodzie.

TK: Nie ma tu takiego strachu o przetrwanie. Awarie się zdarzają, ale jesteśmy w grupie, która zawsze sobie z tym poradzi. Jest tu taka swoboda i prostota życia. Nie ma tu człowieka, zanieczyszczeń i antropopresji, czyli tego wpływu człowiek na środowisko. Ma się poczucie totalnej wolności.

Jakie jest twoje pierwsze wspomnienie, kiedy sięgasz pamięcią do ostatniej wyprawy?

TK: W tym roku zimą musieliśmy wykonać badania liczebności ssaków. Ze stacji musieliśmy się dostać na koniec wyspy - na jeden z najbliższych krańców. Warunki na wodzie były fatalne, pontonem nie można było płynąć, było dużo lodu na zatoce i była duża fala. Byliśmy zasypani śniegiem, kilka metrów spadło. Wsiedliśmy na skutery i ruszyliśmy znaną mi na pamięć drogą z poprzednich wyjazdów. Dojeżdżając na kopułę lodową zaszła gęsta mgła. Nie było nic widać na wyciągnięcie ręki. W takim totalnym mleku idzie się albo jedzie w ogóle nie wiadomo gdzie.

TK: Jechałem pierwszy i nie mieliśmy na GPS trasy, którą mieliśmy przejechać. Wydawało mi się, że znam ją na pamięć. Mgła nie ustępowała, a my zaczęliśmy zjeżdżać z czapy lodowej w dół, gdzie zaczynały się jęzory lodowe. Zawsze takie miejsca są dość niebezpieczne. Po lodowcu można jeździć, gdy zasypany jest grubą warstwą śniegu. Na liczniku mieliśmy około 30-40 km/h. Poczułem kilka wybić na skuterze, zacząłem hamować i przede mną wyłoniła się poświata 20-metrowej szczeliny. Jak obróciłem się za siebie, to okazało się, że szczelina po której przejechaliśmy wcześniej, się zapadła. Nagle zostaliśmy uwięzieni pomiędzy dwoma szczelinami.

TK: Trzeba było wrócić po moście śnieżnym, który miał grubość 4-5 centymetrów, dlatego wcześniej zapadł się pod ciężarem skutera. Dookoła wciąż była ogromna mgła. Podjęliśmy decyzję, że przejedziemy po nim jeszcze raz, śnieg znowu się zapadł, ale udało się i nie wpadliśmy do szczeliny. Jeden fałszywy ruch czy trochę nieszczęścia i byśmy zginęli.

Jesteś świadkiem ciekawego wydarzenia? Skontaktuj się z nami! Wyślij informację, zdjęcia lub film na adres: [email protected]

od 7 lat
Wideo

Polskie skarby UNESCO: Odkryj 5 wyjątkowych miejsc

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiał oryginalny: „Po powrocie do kraju od razu tęsknię za tym miejscem”. Polarnik Tomasz Kurczaba o pracy na polskiej stacji na Antarktyce - Głos Wielkopolski

Wróć na poznan.naszemiasto.pl Nasze Miasto