Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

POZNAŃ - Pożegnaliśmy Zdzisława Beryta

Anna Kot
Fot. P. Jasiczek
Fot. P. Jasiczek
Zdzisław Beryt, znany poznański dziennikarz, piszący przez ponad 50 lat w Gazecie Poznańskiej, a później także w Głosie Wielkopolskim, zmarł tydzień temu. Dziś pożegnaliśmi go na poznańskim Junikowie.

Zdzisław Beryt, znany poznański dziennikarz, piszący przez ponad 50 lat w Gazecie Poznańskiej, a później także w Głosie Wielkopolskim, zmarł tydzień temu. Dziś pożegnaliśmi go na poznańskim Junikowie.

Legendarny poznański dziennikarz miał 84 lata. Od tej pory będziemy pisali i mówili o nim w czasie przeszłym. Z wyjątkiem jednego faktu. Zdzisław JEST rekordzistą – przepracował w naszej redakcji 56 lat! Pisał teksty do ostatniej chwili, do czasu, kiedy w listopadzie ubr. dopadła go choroba. To wtedy, tracąc przytomność, jedynym adresem, który pamiętał i gdzie kazał się zawieźć, była Grunwaldzka 19 w Poznaniu. Siedziba redakcji „Gazety Poznańskiej” i „Głosu Wielkopolskiego”.

Zdzisława znało całe wielkopolskie środowisko dziennikarskie i kulturalne. Jego aktywnością, wiedzą i żywotnością można by obdzielić kilka pokoleń dziennikarskich. Był chodzącą encyklopedią i historią poznańskich mediów, z którymi równolegle zmieniał się i rozwijał. I zawsze miał coś do powiedzenia, nieważne, czy pokazywał się jako konferansjer, czy pisał na maszynie czy na klawiaturze komputera.

Zdzisław Beryt jako dziennikarz – paradoksalnie – narodził się w obozie w Auschwitz. Był zaledwie kilka lat młodszy od polskich Kolumbów, ale jego biografia przed- i wojenna bardzo przypomina życiorysy tamtego pokolenia. Bezpieczne i dostatnie dzieciństwo jedynaka w domu zamożnego poznańskiego bankiera przerwał wybuch wojny. We wrześniu 1939 roku 16-latni Zdzisław zamiast do szkoły trafił do przymusowej pracy na stadionie miejskim w Poznaniu. A tam szybko nawiązał kontakt z Wielkopolską Organizacją Wojskową. Nie konspirował zbyt długo, bo jego rodzinę wysiedlono do Generalnej Guberni. Ale pamięć o tajnej działalności przetrwała na tyle silnie, że w 1942 roku chłopak został aresztowany i zaczął tułaczkę po więzieniach: Mielec, Rzeszów, Kraków, Fort VII, przesłuchania w poznańskim Domu Żołnierza (dzisiaj Teatr Muzyczny). Niechętnie wracał do tamtych lat: – Po pierwsze, to nic ciekawego, a po drugie fakt, że dostałem trochę lania to nic w porównaniu z wyrokami śmierci moich kolegów z ławy oskarżonych – powtarzał często.

I choć ostatecznie został uniewinniony, Niemcy, nie bardzo wiedzieli, co z nim zrobić. Wiedziało natomiast poznańskie Gestapo i wysłało Zdzisława do Auschwitzu. Tam uratowała go wszechstronna wiedza, umiejętność pisania na maszynie i znakomita znajomość literatury i języka niemieckiego. Zresztą już wtedy znał także francuski, w obozie nauczył się czeskiego, a po wojnie jeszcze angielskiego i rosyjskiego. Pracując jako szrajber w obozowym biurze, słuchał barwnych opowieści syna austriackiego wydawcy o życiu dziennikarzy. Wtedy już wiedział, że chce uprawiać ten zawód, który w Jego przypadku stał się nie tyle profesją, co sposobem na całe życie. Parę lat temu powiedział: - Nie wyobrażam sobie, żebym któregoś dnia nie zjawił się o dziewiątej w redakcji, nie przejrzał świeżej prasy i... nie zabrał się do pisania nowego tekstu do jutrzejszej gazety - zapewniał Zdzisław. - Inaczej żyć nie potrafię. I każdy, kto zetknął się z Nim w redakcji, nieważne, czy 50 lat temu czy 5 dni, potwierdzi Jego słowa. Zdzisław istniał, gdy pisał, gdy oddychał redakcyjnym powietrzem.

Niestety, po wojnie zarabiał obcując ze słowem pisanym, ale jako pracownik… poznańskiego Urzędu Kontroli Prasy. – Paskudna robota, idiotyczne tropienie wszystkiego, co było nie po myśli reżimu komunistycznego - z zażenowaniem wspominał Zdzisław. A że miał rzadki dar opowiadania anegdotą, także i ten okres tak opisywał. - Najśmieszniejsza była historia pod hasłem „ani słowa o Chopinie”. Gdzieś, na jakichś morzach polska baza rybacka o nazwie „Chopin” miała awarię. Wiadomo, że polskie statki nie mogły się psuć, więc z Warszawy nadesłano telefonogram: „Ani słowa o Chopinie”. Co więc robimy? Kolega wykreśla z gazety informację o koncercie chopinowskim w Poznaniu.

Na posadę dziennikarską musiał poczekać aż do 1951 roku, kiedy to po raz pierwszy pojawił się w redakcji "Gazety Poznańskiej". Jeszcze wtedy przy ul. Kantaka nad słynnym klubem nocnym Moulin Rouge. Zaczynał jako redaktor depeszowy. To wtedy wśród poznańskich dziennikarzy Jego serdeczny przyjaciel Janusz Marciszewski rozsławił Go jako „człowieka, który pochował Stalina”. - Mnie przypadł dyżur 6 marca 1953 r., siedziałem wtedy w pracy 24 godziny od 2 do 2. Dziennikarze nie mieli w tym dniu wiele do roboty. Gotowce na temat śmierci przywódcy ZSRR przyszły z Warszawy. Zawsze będę już pamiętał ogromny tytuł widniejący na okładce gazety: „Przestało bić serce wodza ludzkości wielkiego Stalina” – opowiadał wiele lat później.

Po Czerwcu’56 zaczął pisać jako dziennikarz działu kulturalnego. I tak – z krótkimi przerwami na pracę sekretarza redakcji i sprawozdawcy sejmowego - już zostało do końca. Pisał głównie o filmie, ale także znakomicie się orientował w literaturze, sztuce i muzyce, a potem telewizji. Zresztą nie tylko siedział za biurkiem, ale bywał i działał. I to jak! Dziesiątkami lat nie było koncertu, wystawy, premiery, wernisażu czy przedstawienia, które Zdzisław by opuścił. No chyba że odbywały się jednocześnie. Potrafił nie tylko pisać, ale i dowcipnie rozprawiać niemal na każdy temat. W towarzystwie był nie do zastąpienia. Znają go aktorzy, malarze, fotograficy, muzycy, dziennikarze, pisarze i czytelnicy. I to kilku pokoleń! Doskonale odnajdywał się w dyskusjach z uczonymi, jak i na plotkach ze stażystami w redakcyjnej palarni. Nie ma w naszym środowisku człowieka, który by nie miał w swej biografii bodaj jednej anegdoty ze Zdzisławem w roli głównej.

No i ta imponująca działalność pozadziennikarska. Podczas festiwalu filmowego w Karlowych Varach reprezentował jako juror Polskę. Razem z chórem Jerzego Kurczewskiego zjeździł całą Europę i pełnił rolę konferansjera. W latach 80. wraz z kolegami krytykami filmowymi założyli w Wielkopolsce Dyskusyjne Kluby Filmowe. - To był szeroki oddech od magmy produkcyjniaków, które zalewały wtedy polskie kina. Zachłystywaliśmy się Bergmanem i filmami japońskimi – wspominał Zdzisław. Żałował, że wtedy nie mógł o nich pisać. Miejsce w gazecie zawsze było dla filmów z „demoludów”, nie wolno było skrytykować filmu radzieckiego, ale czeski, niemiecki – jak najbardziej. Ta Jego aktywność była widoczna do ostatniej chwili, jeszcze w tamtym roku spotykał się z młodzieżą z ratajskiego liceum, by opowiadać o sztuce filmowej.

Niechętnie opowiadał o orderach, nagrodach, dyplomach i medalach, a miał ich mnóstwo. W Wyższej Szkole Zarządzania i Bankowości powstała nawet o nim praca licencjacka: „Pięćdziesiąt lat kultury z redaktorem Berytem”. Sam nieśmiało wyznawał, że najważniejszy był dla niego Krzyż Oświęcimski. Ale Zdzisława wabiło i pochłaniało życie, w którym umiał się rozsmakować.

Kiedy rozmawiałam z Nim prawie 5 lat temu, pisząc jubileuszowy tekst na Jego 80. urodziny, śmiał się i prosił, abym też ja napisała ostatni tekst o Nim. Panie Zdzisławie, właśnie spełniłam prośbę. I nie mogę uwierzyć, że nie zobaczę już Pana o dziewiątej przy biurku pochylonego nad gazetą.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Jak działają oszuści - fałszywe SMS "od najbliższych"

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na poznan.naszemiasto.pl Nasze Miasto