Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Prof. Robert Cieśla, śpiewak operowy: Prof. Pustelak stwierdził, że skoro mam talent, to powinienem go rozwijać [WIDEO]

Jaromir Kwiatkowski
Wideo
od 16 lat
Rozmowa z prof. dr hab. Robertem Cieślą, rzeszowianinem, śpiewakiem operowym (tenor) i pedagogiem, dziekanem Wydziału Wokalno-Aktorskiego Uniwersytetu Muzycznego Fryderyka Chopina w Warszawie

Panie profesorze…. No dobra, nie będę udawał, że się nie znamy, i to od ponad 40 lat. Robercie, powspominajmy. Tyczyn…
Z Tyczynem wiąże się wiele dobrych wspomnień, związanych przede wszystkim z dzieciństwem moich dzieci. Z moim też, choć było to dzieciństwo pomiędzy dwiema babciami i częściej przebywaliśmy u babci, która mieszkała wyżej, w Lasku.

Twój starszy o kilka lat brat Ryszard, również śpiewak i pedagog, urodził się jeszcze w Tyczynie. Ty już w Rzeszowie. Mieszkałeś przy ul. Bolesława Krzywoustego.

Rzeszów jest moim miastem rodzinnym. Natomiast od czasu, kiedy tato z mamą postanowili wyremontować ojcowiznę, to właśnie Tyczyn stał się dla nas miejscem, które odwiedzaliśmy na feriach, wakacjach, podczas świąt. Jeszcze kiedy dzieci były małe, przywoziliśmy basen, w którym się kąpały. Kiedy chłopcy podrośli, wykonywaliśmy jakieś remonty, malowaliśmy dach itd. Mnóstwo dobrego czasu, aktywnego wypoczynku.

Ale to Rzeszów był miejscem Twojej edukacji w SP nr 9, a potem nr 10, w IV LO, w szkole muzycznej. Wiem, że ciągnęło Cię do matematyki. To dlaczego nie zostałeś matematykiem?

Dobre pytanie. Matematyka zawsze mnie fascynowała, uważałem ją za królową nauk i wydawało mi się, że w tym kierunku powinienem się rozwijać. Jednak robiłem równolegle dwie szkoły średnie: ogólnokształcącą i muzyczną. Nie było to łatwe. Opuściłem ileś prób orkiestry, więc wysłali mnie na chór, abym odrobił brakujące zajęcia. Jedna z pań powiedziała: „chłopcze, masz dobry głos i powinieneś go szkolić”. Było to dla mnie kompletnym zaskoczeniem, bo zupełnie się w tym nie widziałem.

Rzeczywiście, śpiew pojawił się w Twoim życiu trochę przypadkiem, bo z tego co wiem, idąc do szkoły muzycznej myślałeś raczej o fortepianie, ale zostałeś zakwalifikowany na skrzypce. W ostatecznym podjęciu decyzji o przyszłości pomógł Ci prof. Kazimierz Pustelak, wybitny tenor pochodzący spod Rzeszowa, do którego w klasie maturalnej jeździłeś raz w miesiącu do Warszawy na konsultacje.

Faktem jest, że kiedy pojechałem do profesora, stwierdził, że mam dobry głos. To mi dało sporo do myślenia. Śpiewanie sprawiało mi wiele przyjemności, ale ciągle jeszcze nie myślałem, że będę się kształcił w tym kierunku. Profesor jednak stwierdził, że skoro mam talent, to powinienem go rozwijać. Wiedział, o czym mówi, bo sam był z wykształcenia… rolnikiem i na początku swojej aktywności zawodowej pracował jako inżynier rolnik.

Skąd u Ciebie te artystyczne geny? Tato był krawcem, mama księgową.
Mama w szkole podstawowej występowała na wszystkich akademiach recytując wiersze. Była podobno bardzo uzdolniona. Zresztą dyrektor jej szkoły podstawowej prosił, by kształciła się w kierunku artystycznym, aktorskim. W tamtych czasach było to nie do pomyślenia. Dziewczęta i chłopcy mieli skończyć szybko szkołę, iść do pracy i zarabiać pieniądze. Stąd mama poszła w kierunku ekonomii.

Na ile z perspektywy lat ważna dla Ciebie była oaza Ruchu Światło-Życie przy rzeszowskiej parafii saletyńskiej?

O, bardzo! Oaza formowała nas społecznie. Spotkałem tam mnóstwo wartościowych osób. Jestem wdzięczny za ten okres formacji, bo dała mi ona poczucie przynależności do świata, gdzie chodziło o coś więcej. To „coś więcej” oznaczało, że są głębsze wartości niż tylko te, które wyznacza nam ekonomia. To był bardzo dobry moment życiowy, w którym powstało wiele dobrych relacji.

W 1988 roku ukończyłeś z wyróżnieniem studia na Akademii Muzycznej w Warszawie, w klasie prof. Kazimierza Pustelaka. Już na studiach zdobywałeś pierwsze konkursowe laury, byłeś stypendystą Ministerstwa Kultury i Sztuki. Chciał Cię zatrudnić na stałe Teatr Wielki. Ty jednak wybrałeś inną drogę: pojechałeś na studia podyplomowe w Międzynarodowym Studiu Operowym w Zurychu. Później była przeprowadzka na wiele lat do Niemiec, kontrakty w Państwowych Teatrach w Karlsruhe i Mainz oraz gościnne występy m.in. w Mannheim, Luksemburgu, Ludwigsburgu, Bazylei, Kassel, Nürnbergu, Strasburgu i wielu innych miejscach. Zmęczyłeś się Niemcami, że powróciłeś do Polski?

Na nasz powrót złożyło się wiele czynników. Nie byliśmy w strefie Schengen, musieliśmy starać się o wizę, choć później miałem już wizę, dzięki której mogłem mieszkać w Niemczech dożywotnio. Jednak w momencie, kiedy pojawiają się dzieci, pojawia się mnóstwo pytań. Nawet od strony czysto formalnej: dzieci, które nie miały obywatelstwa niemieckiego, nie mogły być w tamtym czasie kształcone w wielu zawodach. Ponadto nie można było być dwupaństwowcem. Jeżeli wystąpiłbym o obywatelstwo niemieckie, musiałbym zrzec się polskiego, co nie wchodziło w grę. Stanęliśmy przed dylematem: co dalej? Podjęliśmy decyzję o powrocie do Polski, która z perspektywy czasu okazała się dobrą decyzją, choć wtedy, kiedy ją podejmowaliśmy, wydawała się trudna. Tym bardziej, że moje artystyczne kontakty zostały w Niemczech i przez wiele lat otrzymywałem propozycje, żebym tam wrócił, m.in. do Düsseldorfu jako profesor. Ale wtedy moja rodzina powiedziała, że muszę jechać sam, więc nie zdecydowałem się. (śmiech)

Miałeś okazję śpiewać w Europie, USA (znakomita partia Stefana w „Strasznym dworze” Moniuszki), Azji. Czy język muzyki operowej jest na tyle uniwersalny, że tak różna publiczność jest w stanie podobnie odebrać przedstawienie?

Bazujemy na tym, z jakiego środowiska wychodzimy. Zadałem kiedyś studentom chińskim pytanie, która z postaci z opery „Turandot” Pucciniego jest rzeczywiście chińska. Odpowiedzieli, że tylko Liu. Zapytałem, dlaczego nie Turandot. „Bo żadna Chinka tak by nie postępowała” – odpowiedzieli. Dla mnie była to bardzo ciekawa informacja, bo nam z Chinami kojarzy się właśnie Turandot, okrutna księżniczka, która skazuje na śmierć kandydatów, którzy nie odgadną jej zagadek. Czy język muzyki jest uniwersalny? Jeżeli istnieje tzw. prawda sceniczna, jeżeli mówimy o prawdziwym smutku, miłości, tęsknocie, to bez względu na to, czy rozumiemy ten język, czy nie, jako słuchacze będziemy usatysfakcjonowani.

Życie artystyczne jest w dużej mierze życiem na walizkach. Doskwierało Ci to?
Powiem tak: życie artystyczne ma ogromne plusy. Zwłaszcza kiedy jest się oklaskiwanym po udanym przedstawieniu, a człowiek ma poczucie spełnienia się, świadomość, że teatr jest magiczny. Natomiast ta druga strona, o której wspomniałeś, również istnieje. Nawet jeżeli są to świetne hotele, to są to nadal tylko hotele. Podróżowanie profesorów pracujących na uczelni w dzisiejszych czasach jest niby ułatwione, ale tak naprawdę utrudnione. Studenci wymagają bowiem opieki, regularnych zajęć i trudno jest wyjechać na występy na pół roku.

No właśnie. Praca ze studentami, także doktorantami, to obecnie drugi, a może nawet pierwszy, nurt Twojej artystycznej aktywności. Już w stopniu – od 10 lat – profesora „belwederskiego”. W pewnym momencie miałeś zajęcia na trzech uczelniach: Uniwersytecie Rzeszowskim, Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego i Uniwersytecie Muzycznym w Warszawie. W tej chwili skoncentrowałeś się na tym ostatnim, także jako dziekan Wydziału Wokalno-Aktorskiego. Obserwuję na Facebooku, jak cieszysz się sukcesami swoich podopiecznych. Co jest dla Ciebie największą satysfakcją w pracy pedagogicznej?

Według mnie rola pedagoga jest służebna. Jeżeli uda nam się w jakiejkolwiek mierze przyczynić się do sukcesu młodych ludzi, w sensie pomocy w rozwinięciu ich talentu, to to jest największa nagroda. Dlatego bardzo się cieszę, kiedy studenci chwalą się swoimi sukcesami.

Ty jesteś tenorem, Twój starszy brat Ryszard barytonem, jesteście związani z tym samym wydziałem na uczelni, zdarzało się wam występować razem. Inspirujecie się wzajemnie?

Pandemia zatrzymała wiele wspólnych planów, ale nie jesteśmy wyjątkami. Przez lata wiele wzajemnych uwag było bardzo cennych. Niewątpliwie pewien rodzaj porozumienia na scenie był i jest. Pewna suma wspólnych doświadczeń, bardzo dla nas inspirująca.

Czego nauczyłeś się od Ryśka?

Naszą relację traktuję przede wszystkim jako braterską. Pytanie, czego się nauczyłem, kierowałbym raczej w stosunku do moich rodziców czy profesora. Źródłem inspiracji był dla mnie zawsze dialog, który prowadzimy na scenie. Jeżeli jest on żywy, to uczę się reakcji Ryśka, a jego reakcja na scenie jest inspiracją do moich reakcji. Korzystając z jego wizji artystycznej, mogę na niej budować swoją.

W pewnym momencie poszedłeś równolegle w zupełnie inną stronę. Skończyłeś 5-letnie studia psychologiczne, czego praźródłem była śmierć Twojego syna, który jeszcze w Niemczech spadł w domu ze schodów. Chciałeś zrozumieć, co się stało?

Tego rodzaju tragedię ciężko zrozumieć. Do dziś jej nie rozumiem. Biologicznego wytłumaczenia dla tego faktu nie ma, gdyż syn był zdrowym dzieckiem. W Niemczech chodziłem na zajęcia grupy wsparcia dla osieroconych rodziców. Zaproponowano mi wtedy, abym został terapeutą takich osób, ale stwierdziłem, że jeżeli mam to robić, to jako człowiek wykształcony w tej materii. Już w Polsce poszedłem na studia z psychologii klinicznej na UKSW i prowadziłem na zasadzie wolontariatu poradnię dla rodziców osieroconych przy kościele Wniebowstąpienia Pańskiego na warszawskim Ursynowie. Zrobiłem też badania naukowe rozwijając program rehabilitacji pacjentów z chorobą niedokrwienną serca przy użyciu ćwiczeń oddechowo-wokalnych. Testowałem ten program w klinice w Konstancinie i okazał się on wielkim sukcesem. Podszedłem do tego w sposób, w jaki zawsze podchodziłem do różnych spraw: jak coś robić, to porządnie.

W poradni na Ursynowie rodzice uczyli się żyć z bólem po stracie dziecka. Udzielasz się tam jeszcze?

Tak, ale już nie w takim wymiarze jak kiedyś. Mam zbyt dużo na głowie, by angażować się w kolejne grupy, już nie osieroconych rodziców, ale np. związanych z różnymi uzależnieniami.

A program rehabilitacji pacjentów kardiologicznych? Wiem, że w pewnym momencie zainteresowanych było nim tylu, że musiałbyś rzucić aktywność artystyczno-pedagogiczną i zająć się tylko tym.

To prawda. To był moment, kiedy nawiązałem kontakty z Uniwersytetem Medycznym w Warszawie, który był zainteresowany programem i chciał pozyskać na niego ogromny grant. Rozmiar tego badania był na tyle gigantyczny, że nie byłem w stanie temu sprostać. Miałem do wyboru: albo zrezygnować z działalności artystycznej, albo z tego programu. Stwierdziłem, że jestem artystą i nie poświęcę się działalności badawczo-medycznej.

Co się dzieje obecnie z tym programem?

Nic. Przez wiele lat byłem namawiany do powrotu do Konstancina, ponieważ było tam wiele grup pacjentów, którzy chętnie by uczestniczyli w tym programie, ale nie jestem w stanie tam jeździć. Wciąż zresztą jestem namawiany, by odświeżyć ten program, reaktywować go. Brakuje mi na to czasu. Uczelnia, także z racji obowiązków dziekańskich, pochłania tego czasu mnóstwo, a dzieci dorastają i narzekają, że mnie nie ma w domu.

Z tego co wiem, Twoje dzieci niespecjalnie chcą iść w Twoje ślady.

W ogóle nie chcą iść tą drogą. Aleks na początku studiował stosunki międzynarodowe, później skończył prawo, lecz stwierdził, że nie chce być prawnikiem. Zostały mu dwa lata do ukończenia studiów z pilotażu w Dęblinie i twierdzi, że to jest to, co mu sprawia radość. Ma już licencję pilota i nawet kiedyś przesłał mi zdjęcie z Jasionki, gdzie poleciał sam - tam i z powrotem, Jasiu skończył politologię na Uniwersytecie Warszawskim, lecz stwierdził, że jego działką jest psychologia i od nowego roku akademickiego rozpocznie studia psychologiczne na SWPS. Najmłodszy Mateusz jest po maturze, ale już w trzeciej klasie miał indeks na większość uczelni w Polsce, bo jest dwukrotnym olimpijczykiem z informatyki.

Jako tata pozwalasz dzieciom, by szły swoją drogą, czy denerwuje Cię, że nie poszły twoją?

Zdecydowanie to pierwsze. Uważam, że każdy człowiek powinien szukać drogi, która jest dla niego spełnieniem. Zawsze powtarzałem swoim synom, by szukali drogi, która jest spełnieniem dla nich, a nie dla rodziców. Nie chcę spełniać się przez swoje dzieci. Spełniam się przez to, że one się spełniają.

Robert Cieśla
Robert Cieśla Fot. Dariusz Szwed

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Prof. Robert Cieśla, śpiewak operowy: Prof. Pustelak stwierdził, że skoro mam talent, to powinienem go rozwijać [WIDEO] - Nowiny

Wróć na rzeszow.naszemiasto.pl Nasze Miasto