Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Student z Poznania na Spitsbergenie. Relacja Tomasza Kurczaby [PRZECZYTAJ]

Grzegorz Szkiłądź
Grzegorz Szkiłądź
Student z Poznania spędził na Spitsbergenie ponad 2 miesiące
Student z Poznania spędził na Spitsbergenie ponad 2 miesiące Tomasz Kurczaba
Oto niezwykła relacja Tomasza Kurczaby, który spędził ponad dwa miesiące na Spitsbergenie. Sprawdźcie, co robił tam student z Poznania.

Wakacje w Arktyce są obowiązkowe. Mężczyzna staję się prawdziwym mężczyzną, a doświadczenie i nauka zostaje na całe życie. Brak bieżącej wody i niebezpieczeństwo za każdą skałą są najlepszą przygodą dla każdego faceta. Tu męskość nabiera innego znaczenia, trud i chłód. Wiatr i przestrzeń zmienia człowieka na zawsze. Miejsce do którego będziesz chciał wrócić, żeby odetchnąć to właśnie Spitsbergen.

Słońce całą dobę

Lipiec. Na wyspie pojawiłem się o 1:19. Zmysły miałem wyostrzone bardziej, niż zwykle. Oczom moim ukazało się piękne, jasne słońce. Świeciło mocno w środku nocy. Jego energia wypełniała wszystko. Każdego dnia nastawiałem budzik, by móc je podziwiać, punkt 24:00.

Longyaerbyean początkowo byliśmy tam tylko kilka godzin, później pojechaliśmy na statek. Horyzont II okazał się miejscem spotkania wielu Polskich naukowców, a także ludzi ,którzy tak jak my 8 lipca ruszali ze stolicy Spitsbergenu w różne zakątki wyspy, by móc spędzić kilka tygodni. Na statku spędziliśmy noc. Rano śniadanie i rejs pontonem do miasta. Ostatnie świeże owoce, trochę alkoholu, chleb i wracamy. Zabraliśmy też 120 litrów paliwa i 120 litrów gazu. Na początek musiało nam to wystarczyć.

ZDJĘCIA Z WYPRAWY NA SPITSBERGEN ZOBACZYSZ TUTAJ

O 16:00 przypłynęła łódka, zabierała na pokład statku chętne osoby. Wybiła 17:00, podnoszą się kotwice, obieramy kurs Petuniabukta. Cztery godziny rejsu. Widoki zapierające dech, słońce i wiatr - tak wita nas Arktyka. Jest jeszcze miła i otwarta. Pod bazą byliśmy około 22. Słońce grzeje, jest 10 stopni. 1,5 godziny trwało przetransportowanie ponad tony jedzenia i picia. Łódka odpływa. Stoimy na brzegu i machamy. Zdaliśmy sobie sprawę,że nie ma już odwrotu. Pożegnalnie kapitan zatrąbił i po chwili już zniknął daleko w Adolfbukcie. Zostaliśmy sami - 6 polarników. Blaszane kontenery na 2,5 miesiąca zastąpią nasz dom. Piętrowe łóżka będą naszą jedyną prywatną przestrzenią...

Przenosimy cały ładunek pod ścianę naszego nowego domu. Do godziny 2:00 działaliśmy. Można i się chce bo świeci słońce. Organizm jest oszukany. Przez pierwszy czas nie odczuwamy zmęczenia. Wystawiliśmy wszystko na zewnątrz. Piękna rzecz! można zostawić co się chce i nikt nie ruszy - nie ma tu nikogo innego. Pogoda dopisuje, 2 dni rozkładaliśmy bazę, a 3 i 4 ją dopracowaliśmy już pod kątem estetycznym. Widok z okna był wymarzony. Fiordy, góry i lodowce. Wszędzie gdzie nie spojrzymy widać wielkie, niesamowite elementy krajobrazu.

W naszej dolinie jest dziesięć lodowców, strome góry i roztokowe rzeki. Wszystko o monumentalnych rozmiarach. Tundra która jest miękka niczym mech i pokrywa duże połacie niższych partii dolin. A reszta gdzie nie ma roślin to kamienie, głazy i piasek albo glina. Bardzo ciężki teren.

Lęk, strach i niesamowity wysiłek

Przyszedł czas na pierwsze wyjście. Ciało drży z podniecenia. Niesamowita chwila. Emocje pojawiają się od rana, kiedy ubieramy ocieplane i wodoodporne kombinezony. Jeszcze nie wiemy co czeka nas za kilka godzin. Trwamy w napięciu. Przygotowania do wyjścia zawsze były bardzo przemyślane i konieczne. Lodowiec w linii prostej to jakieś 4-5 km, drogą morską około 18 km, a plażą jakieś 11 km. Chodzimy tam co 10 dni. Pierwszy raz popłynęliśmy pontonem - 30 koni robi swoje. Płyniemy po rozkołysanym morzu, woda pryska. Jest lodowata i bardzo słona. Świeci słońce, jesteśmy w dobrych nastrojach. Cali mokrzy, opryskani falami które rozbijają się o burtę.

Płyniemy jakieś 50 minut i lądujemy na plaży. Czuję się niesamowicie, bo robię coś o czym marzyłem przez ostatnie kilka lat. Z prawej strony rozciąga się czoło lodowca Nordenskiold, 4,5 km szerokości o około 20 km długości. Wspaniały widok. Zakładamy plecaki na barki i dreptamy pod górę, naszym celem jest dostanie się do stacji meteo, znajdującej się na 750 m nad poziomem morza.

Mam jakieś 20 kg na plecach i kijki w rękach. Po kilku krokach robi mi się bardzo ciepło więc muszę się rozebrać. Wejście jest ciężkie. Bardzo stromy stok pokonujemy bardzo wolno, tak żeby oszczędzać energię na lód i morenę. Pierwsza przerwa po 40 minutach i wejściu na 300 metrów. Zjedliśmy batona i ruszyliśmy dalej, moje pierwsze kroki po spadających i sypiących się kamieniach są bardzo niepewne.

Strach pojawił się gdy zobaczyłem wąską wydeptana ścieżkę i co chwila uruchamiającą się lawinę kamieni. W głowie mam już obraz jak zjeżdżam na sam dół i ginę. Musiałem pokonać lęki i iść. Nie łatwo jest iść pod górę z 20 kg plecakiem, aparatem w ręku i kamerą AEE na kiju. Dzięki firmie Sempler mogłem przetestować te chyba najlepszą kamerę na rynku.

Doszliśmy do pierwszego śniegu, mamy więc naturalny szlak. Prosta droga, przyjemna i łatwa. Z niedowierzaniem patrzę na lodowiec. Wchodzimy na niego, a ja nie wierzę. Stoję na końcu świata, na lodowcu. Idziemy w górę przy okazji robiąc pomiar radarem i mierząc ilość pokrywy śnieżnej oraz ilość wytopionego lodu. W połowie drogi, przy wielkiej skale zrobiliśmy przerwę na jedzenie. Pasztet i konserwa lepiej nigdy nie smakowały. Jak się siedzi jest zimno, ale kiedy ruszamy pod górę robi się gorąco. Ciężko się dobrze ubrać.

Lodowiec wyglądał pięknie. Biała masa wypełniała dolinę, gdzieniegdzie przebijał się czysty niebieski lód. Zjawiskowy widok, ale są to fragmenty bardzo niebezpieczne. Po ciężkiej i wyczerpującej drodze do stacji - radość i zachwyt. Uczucie które mnie wypełniło jest nie do opisania. Nigdy wcześniej nie czułem czegoś podobnego. Pogoda dopisała, więc tym bardziej walory estetyczne były wyjątkowe. Piękne kolory grały wraz ze światłem i cieniem. Nie do opisania! To jest do zobaczenia.

Pierwsze wejście zakończone sukcesem. Zanim wszystkie pomiary na górze się zrobi to mija jakieś 30 min. Jeszcze pozostaje niebezpieczna, ale lżejsza droga w dół. Tylko 2 godzinki i jesteśmy przy pontonie. Wycieczka cudowna, wszystko piękne, a samozadowolenie ogromne. Innego dnia już po kolacji ruszamy zdobyć pierwszy szczyt Arktyki. Z pozoru niewielka góra. Przypomina głowę lwa więc i taką nazwę nosi Lovehovden. Mieliśmy wejść i zejść, 608 metrów, niewiele.

Zapomniałem wtedy, że to Svalbard. Tu nie ma lekko – takie słowo nie istnieje. Musieliśmy przejść przez rzekę, więc na nogi wodery i po pas w lodowatej, rwącej rzece. Jedyna droga, przymus. Na plecach tym razem mniej bo bez radaru i takiej ilości odzieży. 10 stopni ciepła, upalna noc przed nami. Idziemy wraz z Adamem przez 30 minut szybkim tempem pod podnóże. Zaczynamy wejście, nie mam lęku wysokości. Lubię ryzyko ,więc powinno być fajnie. Tak było dopóki nie weszliśmy wyżej, niż resztki tundry, które pokrywały niższe partię wzniesienia.

Jak się okazało nawet i środek nie był trudny. Nogi nie trzymały się co prawda podłoża, ale można było iść w pionie. Od 350 metra n.p.m. zrobiła się masakra. Krok w górę dwa w dół, nic się nie trzymało. Dobrze że mogłem nagrać wszystko kamerami od firmy Sempler.pl.

Lawiny kamieni zjeżdżały, były bardziej widowiskowe – to chyba dobre określenie po czasie – niż w drodze na lodowiec. Wchodziliśmy w dwójkę, bez zabezpieczeń, kasków, za to
z wiecznie obijającą głowę i spadającą bronią. Musieliśmy iść w odstępach żeby ten pierwszy nie zasypał drugiego kamieniami. Kilka i tak trafiało we mnie, szedłem drugi, Adam miał doświadczenie, więc szedł pierwszy. Ja za "bezpieczną" ścieżkę dostawałem kamieniami.

Na 450 m już nie dało się iść na dwóch nogach, zaczynają pracować i ręce... - już prawie na czworaka. Pot leci po plecach, twarz brudna od kurzu, do picia tylko ciepła herbata. Idziemy a właściwie już się czołgamy. Chcę wracać. Nie chcę myśleć o zejściu, bo taki lęk i strach mnie przeszywa. Stoję na ugiętych nogach i się trzęsę – to nie adrenalina, tylko strach. Jedynie motywacja ze strony Adama dała mi siłę tam wejść na szczyt. Przezwyciężyłem strach.

Przede mną rozciągała się najpiękniejsza panorama na świecie. Na niebie nie było chmurki, widoczność przeszło 120 km w każdą stronę, cudownie! Jest godz. 23:00 , słońce nad głową świeci tak, że mrużę oczy. Widzę Morze, fiord, ostre krawędzie gór, wielkie pola lodowe
i wielkie jęzory. Wszystko jest w zasięgu ręki. Przez radio słyszymy gratulacje od kierownika wyprawy. Udało się! Po chwili dociera to do nas. Pogratulowaliśmy sobie i siedzieliśmy patrząc co nas dookoła otacza. Cisza i tylko cisza. Wszystko odeszło na bok. Nic się nie liczyło.

Spokój opanował moje ciało. Jestem teraz najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Ściągam koszulkę, żeby poczuć Arktykę całym ciałem. Gdyby nie uszy, śmiałbym się dookoła głowy. Niestety już trzeba skończyć podziwiać ten widok i wrócić. Szybka kanapka i baton stawiają nas na siłach. Zabieram broń, plecak i w dół. Boję się tej drogi, ale Adam mnie pociesza i mówi, że damy radę. Trasa była wyjątkowa. Strome zbocza pokonywaliśmy dużymi susami, uciekały kolejne metry. Nagle, stop. Tu już zaczyna się zabawa trafiliśmy na drogę sypkich kamieni, opowiadali nam o niej. Zacznijcie zbiegać a jakoś pójdzie... - więc do dzieła!

Prawa, lewa i w dół. Zjeżdżamy jak na nartach, stopy po łydki zapadają się w kamieniach. Miłe uczucie, jak masaż stóp, taki piętnastominutowy, bo chyba tyle trwał zjazd na sam dół. Łatwo poszło i nawet przyjemnie. To rozdziewiczające wejście nauczyło mnie najwięcej. Uspokoiło na resztę przygód i kolejnych treków. Tego dnia już tylko szklanka whisky!

Jakie ma słodkie uszka...

Dokładnie 28 lipca, poniedziałek. Dwa słowa, kluczowe dla tego miejsca "Ku… niedźwiedź". Niespełna 10 sekund później jesteśmy pod oknem ubrani. Niedowierzanie, niepewność i stres. Wszytko to idzie wyczuć w powietrzu małego, blaszanego kontenera. Rozglądamy się przez okna. Są zaparowane, a rolety opuszczone. Widać niewiele. Od morza czysto, w drugim też nic nie widać.

Coś białego jednak mignęło mi przez chwilę - spoglądam ostrożnie. Biały potwór wciska się do namiotu. Szybka reakcja, uderzenie o ścianę i miś odskoczył. Podnieśliśmy rolety, to był zły ruch! Okno uchylone, niedźwiedź skacze na nie z zainteresowaniem. Szybko podparliśmy szybę żeby nie wpadł do środka. Moja ręka, jego łapa a między nami tylko plastikowa szyba. Czterysta kilogramów kontra 80 kilogramów. Mętne spojrzenie prosto w oczy. Chwila której nie zapomnę do końca życia! Byłem przerażony!

Czarne oczy, bez emocji, bez iskry , tak jakby nie miał uczuć. Ten moment trwał dla mnie wieczność. Oddech śmierci zamazał jego mordę. Chwyciłem za pistolet hukowy, miś odskoczył. Ja wychyliłem się z okna, byłem od niego jakieś dwa metry. Ze stresu nie odbezpieczyłem, zamknęliśmy okno. Niedźwiedź skoczył jeszcze raz. Miałem refleks i dużo szczęścia. Broń załadowana, drugie podejście i strzał! Huk wystraszył wszystkie ptaki w dolinie. Echo niosło się po całej Arktyce. Miś odszedł na 10 metrów i obserwuje. Co dalej?!

My chwytamy za karabiny i z okna dwa razy strzelamy. Polarny samotnik zaczyna uciekać. W stresie biegniemy za nim strzelając w powietrze. Obraz jak na wojnie. Pogoda się popsuła, przyszła mgła i deszcz. Kadr jak z horroru. Nasza przestraszona ekipa ustala warty nocne i tak do rana siedzimy z karabinem w ręku, wyczekując na niechcianego gościa.

Od tego dnia średnio raz w tygodniu mieliśmy spotkania z najgroźniejszym drapieżnikiem Arktyki. Dla naszego obszaru te wizyty były nadzwyczajne - to nie jest miejsce dla niedźwiedzi o tej porze roku. Powinny być teraz dalej na północ, tam gdzie są foki i lód. Ostatniego dnia badań, chyba na pożegnanie przyszedł wielki, tłusty i brudny niedźwiedź i położył się przy rzece. Nas została czwórka, od rana próbowaliśmy go przepłoszyć, ale na marne.

Dwójka znajomych poszła na lodowiec, nie tracąc czasu , by zebrać resztę danych i pomiarów. My z Krzysztofem zostaliśmy w bazie ,robiąc podstawowe pomiary radarem. Wyszliśmy uzbrojeni po zęby i 100 m od misia robiliśmy to co do nas należy. Temu jednak zachciało się wstać i przywitać. Szedł do nas konsekwentnie. My się wycofywaliśmy się pod bazę. Kiedy był on już bardzo blisko, wystrzeliliśmy racę. Ta spadła mu pod nogi i wybuchła. Kłęby dymu uniosły się w powietrze, a spośród nich wyłonił się niedźwiedź. Chyba nie zrobiło to na nim wrażenia, gdyż desperacko kroczył pod bazę. Dopiero kolejny strzał dopiero mu uświadomił, że nie powinien tu przychodzić.

W tym czasie dwójka dzielnych Polaków znalazła się na dachu kontenera, zaopatrzona w jedzenie i picie czekała, aż miś odejdzie. Czekaliśmy tak prawie dwie godziny. Niestety on postanowił urządzić sobie drzemkę w zagłębieniu. Spał tak, że z dachu nie było go widać , tym bardziej z ziemi... Postanowiliśmy go wypłoszyć. Najskuteczniejszym i najtańszym sposobem był młotek i pręt. Tylko to wystarczyło, żeby wygonić ogromnego potwora. Uderzaliśmy tak przez 30 min , idąc za nim po zmarzniętej już tundrze. Udało się obronić Polską bazę i tym razem. Byliśmy z siebie dumni...

Przed snem tylko dwa stopnie ciepła

Spitsbergen nieustannie potrafi zaskakiwać. Mawiają że latem jest zimno, a zimą jest ciemno i bardzo zimno. Szczęście, że za pierwszym razem trafiłem na lato. Chyba najpiękniejsze od kilku lat. Przez większość czasu warunki pogodowe były sprzyjające. Zaskakująco niewielki opad nawet jak na Pustynie Arktyki. W lipcu temperatury nas rozpieszczały było średnio 7 stopni ciepła. Deszcz padał chyba tylko dwa razy. Sierpień i wrzesień były mniej łaskawe, temperatury bliskie zeru stopni sprawiały, że wychodzenie z bazy odbywało się tylko za potrzebą albo koniecznymi badaniami. Jak zawsze i nawet tu były wyjątki.

W sierpniu były ładne dni, takie jesienne ciepłe chwile. Idealny czas, żeby zakochać się w tej krainie. Wszystko sprzyjało wycieczką i zwiedzaniu. Chodziliśmy wraz z Adamem gdzie tylko się dało. Każde dziwniejsze miejsce, trudniej dostępne było dla nas wyzwaniem. Przyzwyczajony już do terenu i niekomfortowych dróg, z większą radością podążałem na tym co widziały oczy. Zachodu słońca nie zastaliśmy w tych miesiącach więc jak zawsze nie trzeba było się nigdzie śpieszyć.

Rano po śniadaniu wpadliśmy na pomysł, żeby zobaczyć opuszczone miasto Piramiden. Rosyjska flaga powiewa w porcie i oznacza przynależność terytorialną. Do miasta jest 14 kilometrów drogi. Na zakupy trochę dużo, zwłaszcza na własnych nogach. Od rana trochę pochmurno , odpowiednio się ubraliśmy i w drogę. Przez rzekę, górki i pagórki. Musieliśmy obejść zatokę, żeby dojść do miasta. Wodery na nogach nie były wygodne, ale pozwoliły na bezpieczne przejście przez kilka rzek. Szliśmy po równi pływowej, czyli po miejscu gdzie noga zostawiona na dłużej niż 5 sekund grzęzła po kostki w błocie. Kolejny etap już łatwiejszy, czyli podróż plażą. Tam szliśmy jakieś 8 km ale był to łatwy trekking.

Do centrum rosyjskiej wizytówki dotarliśmy po niecałych 3 godzinach. Udało się zwiedzić całe miasto. Przez cały rok żyje tak około 4 osób a w sezonie letnim nawet i 7-8. Codziennie przypływają tam statki turystyczne z ludźmi chcącymi zobaczyć opuszczone miasto. Sprawia wrażenie jak by wybuchła tam bomba albo wszyscy poumierali na epidemie. Szarość, którą zastajemy przy wejściu rozbudza wyobraźnię. Puste, zniszczone budynki. Skrzypiące na wietrze, zardzewiałe huśtawki to obraz który można zapamiętać. Miejsce totalnie oddalone od cywilizacji.

Przy wejściu natykamy się na widoczny z daleka wysoki pomnik upamiętniający wyjazd ostatniego wagonika z węglem. Jak to na polskich turystów przystało oglądanie jest nudne więc postanawiamy z Adamem wspiąć się na górę, tak żeby usiąść na wielkim, blaszanym napisie Piramiden. Na nasze nieszczęście wracała grupa turystów, a kierowca który prowadził autobus jest tutejszym mieszkańcem. Widział całe zajście i postanowił poinformować tubylców. Z uśmiechem i zaciekawieniem zwiedzaliśmy powoli miasto duchów. Znaleźliśmy najdalej na północ wysunięty niedziałający basen na świecie.

Był tam też kolejny pomnik. Tym razem popiersie Lenina. Dumna twarz spoglądająca na całe miasto, to wizytówka ówczesnej władzy. Żeby zabić nudę rozmyślamy jakby na niego się wdrapać, w końcu nie codziennie można usiąść na głowie Lenina. Zareagowała ludność piramidy chyba wyczuwając nasze zamiary. Podjechała terenowa toyota i za pierwszym razem tylko nas obserwowała robiąc okrążenie.

Po chwili przyjechała jeszcze raz. Otwierają się drzwi, pierwsze zauważyłem oficerskie czarne buty i wojskowe spodnie. Mówię do Adama że mamy kłopoty. Wychodzi druga osoba, obie mają karabiny i grobowe miny. Gdyby do nas strzelili nikt by się o tym nie dowiedział, a co więcej zawsze mogliśmy zginąć gdzieś w górach, albo zostać zaatakowani przez niedźwiedzia. Sięgam po naszą broń i wstajemy się przywitać. Wypytani o wszystko, omówiliśmy temat spędzania czasu tu w mieście, wysłuchaliśmy o warunkach zwiedzania. Puenta... nic nie dotykać na nic się nie wspinać!

Znaczyło dla nas tyle, co idźcie już do bazy, nie chcemy kłopotów. Zjedliśmy czekoladę i zaczęliśmy wracać. Niesamowita przygoda nauczyła nas, że czasami trzeba przewidywać reakcję ludzi oraz mieć wiele szczęścia. To nie była jedyna fantastyczna wycieczka pełna wrażeń.

Już we wrześniu, na samym początku eksplorowaliśmy czoło lodowca Horbye . Znaleźliśmy tam otwór z którego wypływała woda. Z początku słabo przygotowani weszliśmy tylko trochę do środka. Błękitny, biały i niebieski lód na przemian świecił wewnątrz jaskini. Odkryta podczas tego wyjścia jaskinia była odwiedzana przez nas jeszcze dwukrotnie. Ostatnie wyjście było obmyślone i zaplanowane co do szczegółu.

Poszliśmy w pięciu, mieliśmy gości z Uniwersytetu Wrocławskiego. Dwie i pół godziny do jaskini nie było problemem. Pogoda już iście zimowa temperatura spadała w nocy do -4 stopni. Dla nas było to korzystne, bo woda w rzece zamarznie i otworzą się różne przejścia. Tak też się stało, że wody było dużo mniej i mogliśmy przejść całą jaskinie. Zobaczyć jej wszystkie zakamarki i odkryć tajemnice, jakie nosi. Wejście szerokie, jak w dużej szpitalnej poczekalni. Światło sprawiało że niebieski kolor ścian mienił się na różne odcienie. Cudowny i nie do opisania widok. Bardzo widowiskowe formy lodowe, strop i ściany wyżłobione przez rzekę.

Zadaniem było wykonanie szkicu i zmierzenie jaskini. Zaczęliśmy od przedostania się na koniec. Trzeba było się przeczołgać po zamarzniętych kamieniach, a przy okazji trzeć nosem o lodowy sufit tego przesmyku. Tam otworzył się nowy tunel, jak nowy świat. Słońce trochę przebijało strop, ale i tak potrzebne były latarki, bez których nic nie byłoby widać. Zygzakowate odnogi były tak ciasne że przeciskaliśmy się z ledwością. Na końcu każdej z nich albo był wodospad, albo sufit zatapiał się studni z lodowatą wodą.

Było jedno tylko miejsce do którego dostanie się graniczyło z cudem. Studnia z lodowym dnem, śliska i wypełniona wodą po krocze. To było jedyne miejsce które sprawiło ogromny problem, gdyż trzeba było się dodatkowo wspiąć po wodospadzie. Chęć bycia w takim miejscu jest tak wielka, że można zrobić wszystko. Kolejna głupia rzecz ,ale zrobiłem. To wyzwanie, te coraz dalsze cele stawiane były tu, i teraz realizowane. Powoli, z dystansem przesuwałem się do ściany. Wdrapałem się na lodową półkę i powoli ześlizgnąłem do kolejnej studni. Szczęśliwie nie byłą głęboka i mogłem o suchych nogach iść do końca korytarza. Na kucka, na czworaka i na kolanach, tak przebiegała droga.

W końcu jestem. Na końcu, tam gdzie nikogo nie było, gdzie nikogo nie będzie. Sam w środku lodowca. Ciemność i szum wody tylko to można czuć. Siedzę kilka minut i wracam licząc kroki. Około 100 m miał ten odcinek. Skończyliśmy zwiedzanie, będąc w każdym możliwym miejscu. Wróciliśmy szczęśliwi do bazy. Jak się kładliśmy po kolacji spać w kontenerze były tylko 2 stopnie. Podczas całego wyjazdu mogłem wykorzystać i przetestować kamery sportowe ,które sprawdziły się wyśmienicie. Bardzo dziękuję i polecam firmę sempler.pl.

Co się dzieje w stolicy Wielkopolski? Zajrzyj na poznan.naszemiasto.pl

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Krokusy w Tatrach. W tym roku bardzo szybko

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na poznan.naszemiasto.pl Nasze Miasto