Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Jeff Angell: Nie interesuje mnie status niedostępnego artysty [Rozmowa NaM]

Paulina Rezmer
Wśród muzyków, z którym pracował Jeff Angell są m.in. Duff McKagan (Guns N’ Roses, Velvet Revolver) czy Barrett Martin (Screaming Trees, Mad Season). Jego obecny zespół, Staticland, został powołany do życia po wygaszeniu supergrupy Walking Papers. W połowie maja ukazała się pierwsza płyta tria z Seattle.

Na twoich kanałach w mediach społecznościowych więcej miejsca zajmuje „Dziennik snów”, niż „Dziennik z trasy”. Trochę przypomina mi to historię Jimiego Hendrixa, który swoje największe koncerty w kalendarzu kwitował hasłem „Same old shit” i wolał skupiać na filozofiach i fantastycznych wizjach.
Jeff Angell:
Ciekawy trop. Wyszedłem z założenia, że choć sam uwielbiam występować na scenie i przeżywam każdy koncert, to wcale nie musi być interesujące dla moich „czytelników”. Dlatego wolę dzielić się z nimi swoimi sennymi marzeniami. W nich może się wydarzyć wszystko.

Kontrolujesz to? Bawisz się w świadome śnienie?
Jeff Angell:
Trochę. Na pewno notuję wszystko zaraz po przebudzeniu. Potrafię wstać w środku nocy by zapisać coś dla mnie bardzo interesującego, więc oprócz dziennika snów, który można poczytać na moim facebookowym profilu mam też taki tradycyjny. No i sprawdzam wszystko w słowniku snów. Wiesz, co to znaczy, że śnią ci się np. mrówki albo woda...

To jaki był twój najbardziej odjechany sen?
Jeff Angell:
Ostatnio? Miniaturowy Prince idący w moją stronę tunelem ze światła. Cały ubrany na biało, oczywiście w butach na obcasach. Był tak mały, że mógł mi się wdrapać na kolana, a ja rzecz jasna poprosiłem go, żeby mi coś zaśpiewał. No i usłyszałem „Little Red Corvette”, „The Beautiful Ones”, „Creme”, „Darling Nikki” i „Purple Rain”. Sama rozumiesz, że w rzeczywistości mało jest zdarzeń, które mogłyby przebić taką senną historię.

Nawet nagrywanie tak świetnego albumu jak wasz debiut ze Staticland i w dodatku produkowanie go z Vancem Powellem, absolutną legendą? (V. Powell - producent muzyczny, współpracował m.in. z Jackiem Whitem, Arctic Monkeys, czy Wolfmother - przyp. red).
Jeff Angell: Nagrywanie zawsze sprawia mi sporo radości. Zamknęliśmy się w domu w Nashville i totalnie wyluzowaliśmy. Mam na myśli atmosferę, bo oczywiście pracowaliśmy ciężko każdego dnia, ale nagrywanie z takimi ludźmi jak Ben (Anderson - klawisze, bas) i Josh (Fant - perkusja) to czysta przyjemność. Jedyne, czego żałuję, to że nie mieliśmy więcej czasu.

Chyba nie po to żeby coś poprawić? W Staticland nic już nie wymaga ulepszania.
Jeff Angell:
Dzięki. Chyba bardziej chodzi mi o to, żeby zatrzymać albo przynajmniej przedłużyć te dobre momenty w studio. Kiedy nie liczy się nic oprócz muzyki.

Jeśli o niej mowa, utwory są bardzo zróżnicowane, od pięknych, emocjonalnych ballad jak „The World Is Gonna Win”, przez ciężkie i mroczne „Band-Aid On A Bullet Hole”, w którym pobrzmiewa Mad Season, aż po masywne, nowoczesne blues-rockowe „Phantom Limb”. I wszystko się ze sobą skleja. Jak tego dokonaliście?
Jeff Angell:
To zabawne, bo nawet się nad tym nie zastnawiałem. Chyba wszystko wynika z potrzeby serca i z naszych odwiecznych muzycznych inspiracji. No i zwróć uwagę na to, że wszystkie utwory są ciemne, raczej ciężkie i smutne. Myślę, że Staticland, w przeciwieństwie do np. Queens Of The Stone Age, raczej nigdy nie napisze wesołej piosenki.

Jeff Angell's Staticland - High Score - Official Lyric Video

Założyliście, że muzyka Staticland będzie rozbrzmiewać głównie w małych klubach z klimatem.
Jeff Angell:
Ciemnych, tajemniczych, przydymionych. Uwielbiam takie miejsca. Poza tym nie zrozum mnie źle, ale po latach występowania na wielkich scenach doszedłem do wniosku, że to ogromnie męczące. I rozleniwia. Stoisz na hali koncertowej albo na stadionie, reflektory biją po oczach tak mocno, że gdyby nie białe taśmy przyklejone do podłogi przez obsługę techniczną pewnie nie wiedzielibyśmy gdzie kończy się scena. Nawet do pierwszego rzędu fanów masz kilometry - oddziela cię strefa bezpieczeństwa, rząd ochroniarzy i fotografów, barierki. Co z tego, że grasz dla 50 tysięcy osób, skoro nawet ich nie widzisz? Już mnie to nie kręci.

A w graniu kameralnych koncertów co cię kręci?
Jeff Angell:
Jeśli do małego klubu przychodzą ludzie, którzy lubią naszą muzykę albo są jej ciekawi, może zdarzyć się wszystko. Wytwarza się intymna atmosfera, widzę dokładnie reakcje publiczności, jej radość, wzruszenie, podniecenie, słyszę jak śpiewają, mogę z nimi porozmawiać. W tym jest cała magia grania na żywo i ja chcę być blisko tego. Nie interesuje mnie status niedostępnego artysty i przepustki na backstage.

Wolisz zejść ze sceny i grać solówki obok swoich fanów, a po koncercie zaprosić ich na spacer po mieście...
Jeff Angell:
Pewnie. Wszyscy jesteśmy takimi samymi ludźmi.

Brzmi jak magia. Która pewnie musi mieć swoją cenę.
Jeff Angell:
Ma taką, że w większości europejskich miast, w których graliśmy, musieliśmy zwinąć sprzęt ze sceny do godziny 22.00, bo potem wchodził DJ i robił dyskotekę. Bardzo trudno mi się z tym pogodzić, ale rozumiem, że takie są czasy.

Czyli rock and roll jednak umarł?
Jeff Angell:
Gdyby rock and roll umarł, to dziś bym z tobą nie rozmawiał.
Musisz zrozumieć, że czasy są trudne, a konkurencja potężna jak nigdy dotąd. W dodatku jest internet, którego mechanizmów i stojących za tym opcji marketingowych my, ludzie zaczynający w analogowych czasach, wciąż się uczymy. Kiedyś wystarczyło, że zespół grał muzykę. Dziś musi dodatkowo sam się promować, utrzymywać kontakty z fanami w mediach społecznościowych, angażować w komercyjne akcje, robić show. Możesz się z tym kłócić, ale tak długo, jak długo nie nazywasz się The Rolling Stones będziesz to robić, by utrzymać się na powierzchni. Prawda jest taka, że jeśli dziś wchodzisz w rock and rollowy interes dla wielkich pieniędzy, drogich samochodów, domów z basenem i wiecznie młodych dziewczyn - zapomnij, to się nigdy nie uda. Lepiej od razu założyć firmę budowlaną. Ale jeśli bawisz się w to, bo kochasz muzykę - wygrałeś. Ja na szczęście wybrałem tę drugą opcję.
#rozmawiała Paulina Rezmer

Jeff Angell's Staticland - Everything Is Wrong

Płyta Jeff Angell’s Staticland ukazała się pod koniec maja. Za jej brzmienie odpowiada Vance Powell, czterokrotny laureat Grammy, (producent m.in. Jacka White’a czy Arctic Monkeys). Wcześniej lider Staticland podbił scenę Seattle z Post Stardom Depression, z którym wydał trzy płyty. Z Duffem McKaganem (Guns N’ Roses), Barrettem Martinem (Mad Season) i Benem Andersonem tworzył także Walking Papers. Staticland to zarówno warczące, hałaśliwe blues-rockowe utowry jak i nieodrodne, mroczne i brudne brzmienia Seattle.

Czytaj także:
*Ghost: "Diabeł manifestuje się w postaci kobiety" [ROZMOWA NaM]
*IAMX: Jestem nieśmiałym gościem, w którym drzemie emocjonalna bestia [Rozmowa NaM]

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo
Wróć na poznan.naszemiasto.pl Nasze Miasto