Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Koszmar dzieje się na naszych drogach. Giną matki, ojcowie, dzieci i całe rodziny, a ocaleni walczą o normalność

Justyna Piasecka
Justyna Piasecka
W marcu 2021 roku 33-letni kierowca będąc pod wpływem narkotyków zderzył się czołowo z samochodem, którym jechała matka i jej trzej synowie. Najmłodszy 11-miesięczny chłopiec zginął na miejscu.
W marcu 2021 roku 33-letni kierowca będąc pod wpływem narkotyków zderzył się czołowo z samochodem, którym jechała matka i jej trzej synowie. Najmłodszy 11-miesięczny chłopiec zginął na miejscu. Michał Wiśniewski
- Mnóstwo krwi, złamań, ludzkiego, w tym dziecięcego, cierpienia. Chwilę później klęczysz nad umierającym 11 miesięcznym dzieckiem, starając się uratować mu życie... Tak, życie… - opisywał strażak ochotnik tuż po zdarzeniu. 16 września na autostradzie A1 w pobliżu Sierosławia zginęła trzyosobowa rodzina. Ofiarami byli rodzice i ich 5-letnie dziecko. Samochód, którym jechali uderzył w bariery energochłonne, po czym stanął w płomieniach. Każdego dnia na polskich drogach dochodzi do wypadków. Giną matki, ojcowie dzieci i całe rodziny... Tylko w ubiegłym roku zginęło 1 896 osób. Liczba ta to nie tylko policyjna statystyka, to utracone życie. Ci, którzy ocaleli zmagają się z cierpieniem, walczą o zdrowie i powrót do normalności...

To jeden z najtragiczniejszych wypadków ostatnich lat. Wywołał ogromne poruszenie. Kiedy 16 września na autostradzie A1 w pobliżu Sierosławia zginęła trzyosobowa rodzina, straż pożarna od początku mówiła o dwóch samochodach biorących udział w zdarzeniu. Policja nie chciała potwierdzić informacji, że potencjalnym sprawcą wypadku może być kierowca BMW. Samochód miał zahaczyć o kię, którą jechała rodzina.

W sieci zawrzało, internauci zaczęli oskarżać policję o krycie sprawcy. Sprawa bardzo szybko nabrała rozgłosu medialnego, zwłaszcza, że ofiarami byli rodzice i ich 5-letnie dziecko. Samochód, którym jechali uderzył w bariery energochłonne, po czym stanął w płomieniach.

Czytaj też: Tragiczny wypadek na A1. Poszukiwany Sebastian M. został zatrzymany

W internecie pojawiło się nagranie świadków zdarzenia, z którego wynika, że wcześniej w kię uderzyło wspomniane wcześniej BMW. Według relacji świadków, drugi z pojazdów, jadąc z ogromną prędkością mrugał kierowcy kii długimi światłami. Chwilę przed zderzeniem kia miała włączony kierunkowskaz.

- Normalnie nie zwracam uwagi na samochody jadące w przeciwnym kierunku, wiadomo, że niektórzy jeżdżą szybciej, ale akurat w tym wypadku naszą uwagę, co słychać zresztą na nagraniu, zwróciło pędzące z ogromną prędkością auto. Kilka sekund później doszło do wypadku

- napisał mężczyzna cytowany przez kontakt24.tvn24.pl, który zarejestrował kamerką samochodową moment zderzenia.

Ostatecznie policjanci z Piotrkowa Trybunalskiego poinformowali, że wszczęte zostało śledztwo wyjaśniające, czy kierowca BMW miał wpływ na spowodowanie wypadku.

Głos w sprawie zabrał Zbigniew Ziobro, minister sprawiedliwości i prokurator generalny, który 27 września, powołując się na ustalenia biegłego wskazał, że samochód BMW uczestniczył w wypadku, a jego kierowca jechał z prędkością co najmniej 253 km/h.

Dwa dni później Prokuratura Okręgowa w Piotrkowie Trybunalskim wydała list gończy za 32-letnim Sebastianem M., któremu zaocznie przedstawiono zarzut spowodowania śmiertelnego wypadku.

4 października minister koordynator służb specjalnych Mariusz Kamiński poinformował o zatrzymaniu Sebastiana M.

- Specjalna Grupa Poszukiwawcza powołana przez Komendanta Głównego Policji na terenie Zjednoczonych Emiratów Arabskich wspierała lokalną policję, która dokonała dziś zatrzymania poszukiwanego Sebastiana M.. Zadania realizowane były w ścisłej współpracy z Prokuraturą Krajową

- przekazał w mediach społecznościowych Kamiński.

Tego samego dnia Zbigniew Ziobro poinformował, że podpisał „wniosek o ekstradycję do Polski ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich 32-letniego Sebastiana M., kierowcy BMW podejrzanego o spowodowanie śmiertelnego wypadku na autostradzie A1”

W obronie Sebastiana M., stanął jego pełnomocnik.

- Kiedy mój klient był legalnie za granicą, jednego dnia postawiono mu zarzuty, zdecydowano o tymczasowym aresztowaniu i wydano europejski nakaz aresztowania. Przy całym tragizmie sytuacji, mojemu klientowi nie dano szansy na zajęcie stanowiska procesowego. Złożyłem wniosek o list żelazny

- powiedział adwokat Bartosz Tiutiunik.

Mecenas dodał, że zawnioskowany przez niego list żelazny może pozwolić kierowcy BMW na odpowiadanie w procesie z wolnej stopy, a także na uniknięcie tymczasowego aresztowania po wpłacie poręczenia majątkowego.

- Nie jest wolą i zamiarem pana M. uchylanie się przed wymiarem sprawiedliwości

- zaznaczył w rozmowie z PAP adwokat i wskazał, że M. wyjechał z kraju legalnie, po tym, jak przesłuchano go w charakterze świadka, nie wydając przy tym zakazu opuszczania kraju.

Jeszcze przed zatrzymaniem Sebastiana M., pełnomocnik rodziny ofiar wypadku złożył wniosek do prokuratury o zmianę kwalifikacji czynu na zabójstwo.

- Sugerujemy, aby prokuratura rozważyła pewne wątki zabezpieczając pod tym kątem dowody. Dla mnie, jeżeli ktoś jedzie 253 kilometry na godzinę to jest zabójcą, bo zrobił sobie tor wyścigowy z autostrady

- powiedział w rozmowie z PAP mecenas Łukasz Kowalski.

Prędkość - główna przyczyna wypadków

Według policyjnych statystyk w ubiegłym roku odnotowano 21 322 wypadki i 362 266 kolizji. Śmierć poniosło 1 896 osób.

- W ostatnim dziesięcioleciu, najwięcej wypadków drogowych i ich ofiar odnotowano w 2013 roku. Od tego momentu do 2016 roku obserwowany był spadek liczby wypadków i ich ofiar. Wtedy znów nastąpił wzrost. W 2017 roku zanotowano znaczny spadek w porównaniu do roku poprzedniego. W 2018 i 2019 roku zmniejszyła się liczba wypadków i osób rannych, przy wzroście liczby osób zabitych. W latach 2020 - 2022 nastąpił spadek liczby wypadków, osób zabitych i rannych

- wskazuje policja.

W ubiegłym roku główną przyczynę wypadków (2 214 zdarzenia) było niedostosowanie prędkości do warunków na drodze.

Ważna rola świadków

Każdego dnia na polskich drogach dochodzi do wypadków. Na miejscu zdarzenia jako pierwsi nie są ratownicy medyczni, czy strażacy, ale przypadkowi świadkowie. To oni zgodnie z prawem są zobowiązani do udzielenia pierwszej pomocy.

Kiedy w marcu 2021 roku pod Lesznem doszło do czołowego zderzenia dwóch samochodów, na miejscu jako jeden z pierwszych pojawił się Krzysztof Kędziora. Mogłoby się wydawać, że znalazł się w odpowiednim miejscu i czasie, bowiem od 15 lat jest w Ochotniczej Staży Pożarnej.

W wypadku uczestniczyło pięć osób - kierowca volkswagena i kobieta jadąca skodą z trzema synami w wieku 5, 3 lat oraz niespełna roku. Siła zderzenia aut była tak duża, że dzieci wypadły z fotelików.

Jak się później okazało sprawcą zdarzenie był 33-latek. Nie miał prawa jazdy, miał sądowy zakaz prowadzenia pojazdów, co więcej był pod wpływem narkotyków.

Akcja ratunkowa była dramatyczna.

- Widzisz wypadek, zatrzymujesz się, bierzesz apteczkę, gaśnicę, podręczny sprzęt, który może pomóc i biegniesz ratować poszkodowanych. Mnóstwo krwi, złamań, ludzkiego, w tym dziecięcego, cierpienia. Wstępnie rozpoznajesz sytuację i udzielasz pomocy temu, który z trójki dzieci i dwojga dorosłych najbardziej jej potrzebuje... Chwilę później klęczysz nad umierającym 11 miesięcznym dzieckiem starając się uratować mu życie... Tak, życie…

- opisywał później w mediach społecznościowych te wydarzenia strażak ochotnik.

Od tragicznego wypadku pod Lesznem minęło już 2,5 roku, mimo to Krzysztof Kędziora bardzo dobrze pamięta ten dzień.

- Matka, która była za kierownicą bardzo chciała wyjść do swoich dzieci. Zobaczyłem, co jej jest i wiedziałem, że jak wyjdzie z samochodu w sposób niekontrolowany, to wykrwawi się na miejscu. Ta pani miała tak naprawdę kości na wierzchu, więc jeśli doszłoby do przerwania naczynia krwionośnego, wykrwawiłaby się

- wspomina.

I dodaje: - Pomocy potrzebował najbardziej 11-miesięczny chłopiec, u którego doszło do zatrzymania serca. Próba ratowania dziecka zakończyła się niepowodzeniem. Do dziś nie znam oficjalnej wersji, jaka była przyczyna zgonu tego chłopca, aczkolwiek na 99 proc. doszło do przerwania rdzenia kręgowego z racji tego, że dziecko jechało przodem w foteliku.

Strażak zauważa, że nie ma przepisu mówiącego, że dziecko musi jechać tyłem do kierunku jazdy.

- W przypadku hamowania czy uderzenia ciężar główki jest tak duży, że dochodzi do zerwania rdzenia. Wówczas dziecko umiera na miejscu

- wskazuje.

Krzysztof Kędziora zwraca uwagę na jeszcze jeden ważny aspekt.

- Najgorsza jest ludzka znieczulica. Korek na autostradzie nie bierze się stad, że z powodu wypadku zamknięty jest jeden pas ruchu. Kierowcy wtedy zwalniają, bo chcą zobaczyć, co się stało. Do tego robią zdjęcia lub nagrywają film

- wyjaśnia.

I dodaje: - Zamiast przejeżdżać obok wypadku powinniśmy zatrzymać się i zapytać, czy możemy jakoś pomóc, nawet wtedy, kiedy widzimy, że ktoś inny udziela już pomocy. To nic nie kosztuje, a może uratować komuś życie.

O tym, jak istotna jest pierwsza pomoc przedmedyczna świadków zdarzeń drogowych mówi Łukasz Moskal, ratownik medyczny z 15-letnim stażem.

- W rękach ratowników medycznych jest ludzkie życie, ale bardzo często pierwszej pomocy udzielają świadkowie zdarzenia - dzwonią po służby ratunkowe, uciskają klatkę piersiową, zatamują krwotok, udrożnią drogi oddechowe. Ich rola zwykle jest pomijana - niesłusznie - mówi ratownik. - Tymczasem bardzo często ich działanie jest kluczowe. Są pierwszym ogniwem i to jak zareagują ma duży wpływ na to, jakie ten człowiek będzie miał szanse na przeżycie

- podkreśla.

Życie po wypadku

W ubiegłym roku w wypadkach drogowych w Polsce ranne zostały 24 743 osoby (w tym ciężko 7 541).
Ta liczba to nie tylko kolejna policyjna statystyka. To ludzkie cierpienie, walka o życie i powrót do zdrowia. Ofiary wypadku bardzo często wymagają leczenia i rehabilitacji, by wrócić do pełni sił. Zdarza się jednak tak, że ich życie później już nigdy nie jest takie, jak wcześniej.

Przekonała się o tym pani Iwona.

W lipcu ubiegłego roku jechała razem z mężem i bratankiem na jagody. Na trasie Wielbark-Mącice w województwie warmińsko-mazurskim w prowadzony przez nią samochód uderzył tir. Pani Iwona po siedmiu tygodniach obudziła się w szpitalu.

- Nie pamiętałam, że miałam wypadek, dopiero lekarze powiedzieli, że zderzyłam się z tirem. Myślałam, że jest to niemożliwe, jednak kiedy zobaczyłam, że mam rękę i nogę w gipsie, dotarło do mnie, że tak rzeczywiście musiało być

- mówi.

W samochód pani Iwony uderzyła naczepa tira. W konsekwencji kobieta doznała urazu łokcia, złamania śródstopia, uszkodzenia kręgosłupa i twarzy.

47-latka z samego zdarzenia nie pamięta praktycznie nic.

- Kojarzę, że ratownicy chcieli mi włożyć rurkę intubacyjną, myślałam wtedy w duchu, że nie chcę tego. Później już nie pamiętam, co się ze mną działo

- wspomina kobieta.

Dodaje, że z relacji męża wie, że kiedy kierowca tira zaczął hamować, jego naczepa zaczęła się skręcać.

- Mąż krzyczał „ch**u, puść hamulce”. Potem mój bratanek przez co najmniej dwa tygodnie krzyczał przez sen te słowa

- tłumaczy.

Po wypadku życie pani Iwony całkowicie się zmieniło.

- Myślałam, że po zdjęciu gipsu z ręki wszystko będzie dobrze. Nie sądziłam, że łokieć jest aż tak zniszczony. Jestem cały czas na lekach przeciwbólowych, ręka jest cały czas zdrętwiała, nie mogę jej zgiąć, ani wyprostować. Wygląda na to, że konieczna będzie endoproteza. Do tego nie mam węchu, nic nie czuję. Ciężko mi się też chodzi

- mówi pani Iwona.

I dodaje: - Najtrudniejsze jest dla mnie to, że straciłam chęć życia, że nie jestem taka, jak kiedyś. Zawsze byłam szybka, bystra, wszędzie było mnie pełno. Teraz muszę liczyć na kogoś, nie mogę nawet słoika zakręcić. Czuję się słaba i niepotrzebna.

Pani Iwona nie może pogodzić się ze swoimi ograniczeniami.

- W pracy byłam zawsze liderem, który panuje nad ludźmi. Pracowałam, byłam kimś, a teraz po prostu leżę na kanapie i oglądam jakieś seriale - podkreśla. - Lekarze mówią, że trzeba się cieszyć, ale z czego? Żyję, ale chciałabym żyć własnym tempem.

Wypadek to nie tylko dramat rannej osoby, ale i całej jego rodziny, która często przejmuje opiekę nad poszkodowanym bliskim.

- Cieszymy się, że żyje, że jest na dobrej drodze - zwłaszcza, że początkowe diagnozy od lekarzy były straszne - ale mówimy, że to nie jest Maciej

- mówi siostra 26-latka, który ucierpiał w wypadku, do którego doszło w kwietniu tego roku we wsi Szlachta w województwie pomorskim.

Młody mężczyzna był pasażerem samochodu, który wpadł w poślizg i dachował.

- Po wypadku powiedzieli nam, że musimy przygotować się na najgorsze albo że Maciej zostanie rośliną

- wspomina Katarzyna, siostra Macieja.

I dodaje: - Aktualnie jest na etapie rehabilitacji. Neurochirurg określa jego obecny stan jako ogólnie dobry, jednak znajduje się w depresji - musi brać środki wyciszające, ponieważ ma duże problemy ze snem, a jak zaśnie, to budzi się z lękami. Mama często musi przy nim czuwać. Maciej ma również problem z pamięcią, trzech dni sprzed wypadku zupełnie nie pamięta. Utyka, prawa strona jego ciała jest zauważalnie słabsza. Samodzielne chodzenie to dla niego za duży wysiłek.

Katarzyna podkreśla, że przed wypadkiem Maciej był bardzo energiczną osobą, wszędzie było go pełno, był bardzo pomocny i zawsze tryskał humorem.

- Teraz jest zupełnie inaczej - cichy, wycofany, nie potrafi zapanować nad stresem... Ma widoczną traumę

- mówi kobieta.

I podkreśla: - Z Maciejem i Danielem jesteśmy bardzo zżytym rodzeństwem. Nic gorszego nas w życiu nie spotkało. Do dziś nie możemy pogodzić się z tym, jak Maciej funkcjonuje po wypadku. Ciężko było nam z wielu względów - psychicznie, fizycznie i finansowo. Ale nie tracimy nadziei.

Jesteś świadkiem ciekawego wydarzenia? Skontaktuj się z nami! Wyślij informację, zdjęcia lub film na adres: [email protected]

od 16 lat

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo

Materiał oryginalny: Koszmar dzieje się na naszych drogach. Giną matki, ojcowie, dzieci i całe rodziny, a ocaleni walczą o normalność - Głos Wielkopolski

Wróć na poznan.naszemiasto.pl Nasze Miasto