Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Sting oswoił Stadion Miejski w Poznaniu

Redakcja
Jeszcze na początku koncertu wydawało się to niemożliwe – jednak Sting w olbrzymiej przestrzeni Stadionu Miejskiego stworzył bardzo kameralny klimat.

Wracając do wszystkiego, co działo się w poniedziałek wieczorem i w nocy na stadionie przy ul. Bułgarskiej trzeba koniecznie oddzielić od siebie dwie rzeczy – mistrzostwo Stinga i samą organizację imprezy. I zdecydowanie lepiej wspominać jedynie rewelacyjny koncert artysty z towarzyszeniem Royal Philharmonic Orchestra.

A Sting nie zaskoczył. Bo dla każdego, kto chociaż raz słyszał Stinga na żywo jasne było, że zaskoczeniem byłoby obniżenie formy artysty. Chociaż na samym początku jego występu wydawało się, że koncert w tej olbrzymiej przestrzeni Stadionu Miejskiego to fatalny pomysł, że artyście nie uda się dotrzeć z symfonicznymi wersjami największych przebojów do kilkudziesięciu tysięcy fanów. Jednak z każdą kolejną piosenką fizyczny dystans dzielący widzów od sceny (ze szczytu trybun Sting wyglądał jedynie jak niewielki punkt) wydawał się zmniejszać.

Sting jest mistrzem formy. Drobiazgowo dba o formę swoich scenicznych występów – świadomie rezygnując z tak ulubionej przez polskich wykonawców feerii świateł, błyskających mieniących się różnymi kolorami, ostro świecących słuchaczom w oczy. Doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że jeśli się ma coś do powiedzenia, chce się zaśpiewać w taki sposób by publiczność zapamiętała ekspresję wykonawczą, a nie „efekty specjalne” – to trzeba ich unikać. Oprawa koncertów Stinga jest zawsze bardzo podobna – bez „dyskoteki”. Tak też było w przypadku poznańskiego występu artysty. Na wielkiej scenie, na podświetlanych podestach rozlokowali się muzycy z Royal Concert Philharmonic Orchestra pod dyrekcją Stevena Mercurio, przed nimi muzycy z zespołu Stinga, a między nimi pojawiał się on – uwodzący widzów pełnym głosem, spokojnymi wtrąceniami, czy też czytanymi po polsku z kartki zapowiedziami. Nawet, jeśli tak jak było to w przypadku brawurowego, wykonanego z rockowym zacięciem „Next to You”, światła zaczynały „szaleć” – były to dynamiczne zmiany natężenia białych potoków świateł. Całość dopełniały trzy wielkie białe konstrukcje, które czasami służyły jako ekrany, gdzie oglądać mogliśmy zbliżenia Stinga i muzyków, czasami wyświetlane były dobrane wcześniej obrazy, a momentami były jedynie wielkimi podświetlanymi plafonami, dodającymi występowi Stinga dyskretnej elegancji.

Bo gwiazdą była muzyka – symfoniczne wersje najbardziej znanych przebojów, z którymi w większości mogliśmy się osłuchać na płycie „Symphonicities”. Czasami w bardziej rozbudowanej wersji instrumentalnej, wzbogacone brawurowymi solówkami skrzypiec czy klarnetu. Z każdą kolejną piosenką – przez „Every Little Thing She Does Is Magic”, „Englishman in New York”, “Roxanne”, “Straight From My Heart”, “When We Dance” stadion sprawiał wrażenie coraz mniejszego, coraz bardziej kameralnego obiektu, w którym gigantyczne odległości stają się zupełnie drugorzędne. Z tego klimatu wyrwała nas niestety 25-minutowa przerwa, jednak po niej już znacznie szybciej weszliśmy w wykreowany przez Stinga muzyczny świat.

Druga część występu została zaaranżowana w sposób bardziej ilustracyjny, mogliśmy mieć wrażenie, że często słuchamy ilustracyjnej, bardzo narracyjnej muzyki filmowej. „Moon Over Bourbon Street” z końcówką zaśpiewaną a capella, “She’s Too Good For Me”, “Every Breath You Take” – nastrój rósł z każdym kolejnym utworem. Aż do zaśpiewanego na bis „Fragille”, który wywołał prawdziwy wybuch entuzjazmu. Burza rytmicznych oklasków gwałtownie ucichła gdy tylko Sting zaczął śpiewać, a kilkadziesiąt tysięcy widzów – tak jak wstało na początku piosenki, tak stojąc poddało się czarowi chwili.

Dwugodzinne obcowanie z muzyką na najwyższym poziomie zrekompensowało wcześniejsze kilkugodzinne przebywanie na stadionie na imprezie, która przerosła organizatorów. Chaos wprowadzony przy sprzedaży biletów, kiedy to nie tylko nikt nie potrafił powiedzieć, kiedy następna transza trafi do sprzedaży, ile już zostało sprzedanych, fałszywe informacje o komplecie widzów powodujące windowanie cen przez koników do niebotycznych wręcz poziomów nie wróżyły dobrze imprezie, która w rzeczywistości składała się z samych przerw, której nikt nie prowadził, nie udzielał informacji... Fatalnie nagłośnione występy Indios Bravos i Anny Marii Jopek nie nastrajały pozytywnie, koszmarny kiczowaty i pseudoartystyczny pokaz przed pojawieniem się na scenie Stinga powodował chęć wyjścia ze stadionu jak najszybciej. Do tego trzeba dodać bałagan z numeracją miejsc na stadionie, kilkanaście osób poparzonych sztucznymi ogniami, gigantyczne kolejki do toalet... Na szczęście był jeszcze Sting – i jego magia. To dzięki niemu, ten w większości zmarnowany czas na Stadionie Miejskim wspominać będziemy bardzo dobrze, pamiętając tylko jego rewelacyjny występ. Dwie godziny z magią Stinga i Royal Concert Philharmonic Orchestra zrekompensowały niekompetencję organizatorów, których skala wydarzenia przerosła kilkukrotnie.

od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na poznan.naszemiasto.pl Nasze Miasto