Trasa ta wiedzie południowym wybrzeżem Australii, tuż nad oceanem. Słyszeliśmy wiele dobrego na temat tej drogi, ale jakoś nas nie zachwyciła tak bardzo… Oprócz szalonego oceanu reszta krajobrazu wydała nam się tuzinkowa w porównaniu do tras z Nowej Zelandii.
Po kilku dniach na trasie docieramy do Adelaidy, skąd zaczyna się trasa w głąb Australii, czyli czerwony, suchy i gorący Outback. Nie każdy zdaje sobie sprawę jak Australia jest ogromna. Ma powierzchnię większą niż Europa (jeżeli nie liczymy europejskiej części Rosji) o jakieś 600 000 km kw… czyli dwie Polski. Ten ogrom widać właśnie w (na?) Outbacku. Przykład: przez 360 km (niewielka część naszej trasy przez Outback) minęliśmy tylko jedno miasteczko – liczba ludności: 30. Prawie cały czas spędzamy wpatrując się w szaro-czerwony asfalt i falujący od gorąca horyzont. Mijamy mnóstwo nieżywych kangurów w różnej fazie rozkładu. Jest tu tak sucho, że po kilku tygodniach z rozjechanych zwierząt zostają tylko białe kości.
Michalczak – gwiazda opali
Dłuższy przystanek robimy w Coober Pedy – miasteczku słynącym z opali. 95 proc. opali na świecie pochodzi właśnie stad. Poza tym miasteczko słynie z podziemnego charakteru… I bynajmniej nie chodzi tu o przestępczość… Jest tu tak gorąco (ponad 40 stopni podczas naszego pobytu), że większość domów znajduje się pod ziemią. Jest tu też podziemna galeria, podziemne kościoły, hotele i bary - także pod ziemią. Odwiedzamy kilka galerii (oczywiście podziemnych), sklepów z biżuterią i kopalnie opali. Oglądamy masę różnych opali (które występują we wszystkich kolorach tęczy), poznajemy metody jakimi pracują górnicy. Jeszcze na początku XX wieku wszystkie szafty kopane były ręcznie. Miały po kilkanaście metrów głębokości i pracowało na nich zwykle dwóch górników, oświecając sobie wąskie kanały świecami… Odwiedzamy też podziemny dom, wykopany przez dwie kobiety w latach 60. Natrafiliśmy też na polski ślad – niejaki Henryk Michalczak żył ponad 50 lat w swym kopalnianym szafcie, w samym centrum miasteczka. Miasteczko rosło praktycznie dookoła niego i jego mini kopalni. Coober Pedy ma niepowtarzalny urok. Można powiedzieć, że nieźle się tu opaliliśmy.
Ptaki, modliszki, kurz...
Naszym następnym przystankiem była Marla – mała mieścina kilkaset km dalej. Tutaj byliśmy zmuszeni spać na bardzo tajemniczym, żywcem wyjętym z horroru kempingu… Na kempingu przywitało nas stado białych jak śnieg papug na czerwonej jak cegła ziemi. Pośród nich, od czasu do czasu, pojawiał się czarny jak węgiel kruk. Prowizoryczna kuchnia na otwartym powietrzu pokryta była grubą warstwą szarego jak mysz kurzu, a jedyny kran, nad przekrzywionym zlewem, przeciekał złowrogo za każdym razem jak go odkręcaliśmy… Do tego w rogu kuchni leżał nieżywy jak kamień ptak. I do tego rytmiczny odgłos zraszacza do trawy, po prostu żywcem z thrillera. Jakby tego było mało, co jakiś czas, nie wiadomo skąd, pojawiali się tajemniczy jak noc Aborygeni. Witka znalazła w łazience, za metalową kratą, 15-centymetrowe latające coś (na szczęście zdechłe), które zostało zidentyfikowane jako modliszka. Do najbliższej osady ponad 80 km. Niewiele ludzi poza nami…
Złapać odlatującą... kuchenkę
Z Marla udaliśmy się, w wielkim poczuciem ulgi, do Uluru. Uluru (Ayers Rock) to święta góra aborygeńskiego plemienia Anangu i najbardziej znany landmark Australii. I słusznie. Robi ogromne wrażenie. Tutaj spędziliśmy świąteczne dni. Zaraz po przybyciu do Ayers Rock Resort (małe miasteczko obsługujące odwiedzających park narodowy Uluru-Kata Tjuta), ostrzeżono nas przed naciągającymi burzami… Doradzono, abyśmy spali w połotwartej kuchni, a nie w namiocie. Burza miała uderzyć około północy, ale już o 17 dostaliśmy jej wizytówkę. Siedzieliśmy właśnie przy stole, w tej „bezpiecznej” kuchni, pijąc herbatę i jedząc obiad, kiedy to w ciągu 3 sekund zmyło nam ze stołu talerze i wszystko, oprócz kubków, które trzymaliśmy akurat w rękach. Cała kuchnia (o powierzchni ok. 100 m kw.) została zalana poziomym deszczem, w ciągu następnych 10 sekund. Witka zastygła z kubkiem przy ustach, by po chwili, przemoczona do suchej nitki, rzucić się za odfruwającą kuchenką, podczas gdy Risky zaczął polować na latającą zygzakiem czapkę. Ta ulewa (delikatnie mówiąc) z piorunami trwała jakieś 20 minut. Po tym czasie nastała cisza i chwila konsternacji. Risky pobiegł do rozstawionego wcześniej namiotu, który okazał się zdać ten trudny test na piątkę. Stwierdziliśmy, że kuchnia jest ostatnim miejscem, gdzie powinniśmy nocować. W nocy wiało bardzo mocno, łamiąc niektóre z kempingowych drzew. Poza tymi szkodami burza przyniosła ochłodzenie i ulgę od upału na kilka następnych dni.
Dni świąteczne upływały nam na opalaniu, szlifowaniu kraula w kempingowym basenie, oganianiu się od wszechobecnych much, poznawaniu coraz to większych mrówek (Risky twierdzi, że udało mu się jedną pogłaskać), spacerowaniu przy górze Uluru, oglądaniu dziko żyjących, metrowych i pełnych wdzięku jaszczurów. Zachody słońca spędzaliśmy wgapiając się w zachwycie w czerwieniejącą skalę Uluru.
Przeczytaj więcej o podróży Witki i Risky'ego dookoła świata: |
Do Australii bez przewodnika Witka i Risky - dwoje poznaniaków wracających z Londynu do domu dookoła świata opuścili już Nową Zelandię. Lot do Melbourne zrekompensował im deszczowe dni na lądzie. |
Pozdrowienia z Mordoru Witka i Risky – poznaniacy wracający dookoła świata z brytyjskiej emigracji dotarli do Nowej Zelandii. |
Slalomem przez Patagonię Dwójka poznaniaków - Witka i Risky wracają z emigracji do domu - ale dookoła świata. Przez Patagonię podróżują... promem. |
U ludzi, którzy lubią zimno W swojej podróży dookoła świata Witka i Risky dotarli do Patagonii - krainy, gdzie ludzie lubią zimno. |
Patagonia - lodowce, psy i... pumy Dookoła świata wracają do Poznania z londyńskiej emigracji Witka i Risky. Po trzygodzinnym locie z Buenos Aires wylądowali w El Calafate w Patagonii. |
Wszystkie smaki boskiego Buenos Witka i Risky - poznaniacy wracający dookoła świata z londyńskiej emigracji spędzili kilka dni w Buenos Aires. Poznajcie ich przepis na "boskie Buenos". |
Do Buenos Aires - droga spełnionych marzeń Witka i Risky – poznaniacy wracający dookoła świata z londyńskiej emigracji opuścili San Pedro i jadą do Buenos Aires. Przeczytajcie ich relację. |
Na najsuchszej pustyni świata Towarzyszmy Witce i Riskyemu w powrotnej drodze do domu - z Londynu do Poznania. Jadą dookoła świata. Ostatnio opuszczali Boliwię. Przeczytaj ich opowieść. |
Boliwia – państwo w konflikcie z asfaltem Witka i Risky – młodzi poznaniacy wracający z londyńskiej emigracji do domu podróżują dookoła świata. Tym razem dotarli do Boliwii. Poznajcie ich opowieść. |
Podryw na magnetofon Witka i Riksy - dwójka poznaniaków wraca z londyńskiej emigracji do domu - ale dookoła świata. Tym razem zwiedzają jezioro Titikaka i wyspę Taquile. |
Witka i Risky w Cusco i Machu Picchu Dwójka poznaniaków - Witka i Risky - wracają z emigracji do domu... dookoła świata. Przeczytajcie o ich spotkaniu z inkaską kulturą. |
Witka i Risky w Limie spotykają Pele i Ronaldinho Dwójka Polaków wraca z emigracji w Londynie do Poznania trasą... dookoła świata. Z Madrytu dotarli do stolicy Peru - Limy. |
Witka i Risky dotarli do Limy! Dwójka młodych Polaków wraca z emigracji w Londynie do Poznania - ale dookoła świata! Na początku swojej wyprawy wylądowali w Madrycie, a stamtąd polecieli do Limy! |
Jak czytać kolory szlaków turystycznych?
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?